Translate

czwartek, 20 listopada 2014

W magicznym świecie

Szmer głosów, nastrój wyczekiwania jest niemal fizycznie wyczuwalny. Jeszcze płoną jasne światła. Dzwonek pierwszy, drugi. Gwar powoli cichnie. Trzeci dzwonek rozcina zapadającą już ciszę. Z wolna zapada ciemność. Oczy wszystkich utkwione są w miękkiej płachcie materiału, która już za chwilę otworzy nam drzwi do zupełnie innego świata...

Znacie to, prawda? Tę jedyną w swoim rodzaju atmosferę pełnego emocji oczekiwania na rozpoczęcie spektaklu. Uwielbiam teatr. Nie jestem koneserem, mój odbiór jest bardzo intuicyjny, ale to nie zmienia faktu, że mogłabym chodzić do teatru codziennie.
Niestety, brak możliwości przewidzenia Adasiowego dobrostanu z wyprzedzeniem na tyle znacznym, by zdążyć zarezerwować bilety oraz mało możliwości zostawienia wieczorami naszej wesołej gromadki komukolwiek, od kilku lat skutkują przymusową abstynencją teatralną, nad czym oczywiście boleję.

Już jakiś czas temu jednak przyszedł mi do głowy pomysł, aby połączyć przyjemne z pożytecznym, zabrać czeredę i zacząć wizytować Teatr Lalki. Po przeanalizowaniu repertuaru, w którym wszystkie przedstawienia skierowane były dla dzieci w wieku >3 lata, zwątpiłam jednak w słuszność mych zamiarów i postanowiłam odłożyć je na rok co najmniej.

Tymczasem z pomocą mym marzeniom przybył czysty przypadek. Pawełkowa ex-niania, Lala, (ta od śpiewanego prezentu dla Adasia, pamiętacie?) zaprosiła nas na koncert dla dzieci, na którym śpiewała piosenki z bajek. Niepokoiliśmy się troszkę, czy Alusia wytrzyma prawie godzinę. Jednak przez wzgląd na Lalę postanowiliśmy pójść i na wypadek konieczności nagłej ewakuacji po prostu usiąść blisko wyjścia.
Nasze obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Koncert był bardzo przemyślany, piosenki przeplatane były zabawami i konkursami, a Lala śpiewała przepięknie. Oba nasze maluchy (chory Adaś został wówczas w domu) były oczarowane, bez większych trudności weszły z innymi dziećmi na scenę, biły brawo i podśpiewywały znajome fragmenty.

Po tym sukcesie nic już nie mogło mnie powstrzymać. Zarezerwowałam bilety na pierwsze możliwe przedstawienie w Teatrze Lalki - i zaczęło się pełne emocji wyczekiwanie.

Wreszcie nadszedł ten dzień – bardzo dla mnie emocjonujący, bo oto moje pociechy miały pierwszy raz w życiu posmakować czegoś, co dla mnie jest bardzo ważne i byłam ogromnie ciekawa ich reakcji.

Oczywiście, nie obyło się bez wpadek, bowiem szykując dzieciom eleganckie ubrania skonstatowałam ze zdumieniem, że cała moja trójka ma na spółkę jedną białą koszulę... Z pozostałych bowiem albo wyrośli, albo doprowadzili je do takiego stanu, że nie nadawały się już do publicznej ekspozycji (jestem niestety dość beztroską mamą, przedkładającą radość i kreatywność dzieciaków nad czystość ubranek, na czym te ostatnie zdecydowanie cierpią). Po przekopaniu przepastnych głębin szaf i worków z napisem „za duże ubranka” udało się na szczęście jednak skompletować trzy galowe zestawy.

Wyszykowani i eleganccy dotarliśmy do przybytku Sztuki. Teatr bardzo miło nas zaskoczył, ponieważ nie napotkaliśmy absolutnie żadnych barier architektonicznych. Podjazd na schodach, choć wizualnie pamiętał zamierzchłe czasy, perfekcyjnie spełniał swoją funkcję. Nie było też żadnych problemów z wejściem z wózkiem na salę ani z ustawieniem wózka tak, by nie przeszkadzał innym i zapewniał komfort odbioru naszemu Księciu.

Przedstawienie było wspaniałe - „Jaś i Małgosia” w wersji wierszowanej, pozbawionej drastyczniejszych szczegółów i wzbogaconej o morał – i sądząc po reakcjach nieletniej publiczności zdobyło serca widzów.

A jak nasza trójeczka? Cóż. Adaś, jak to Adaś, zaprezentował luzik w najlepszym wydaniu i usnął niedługo po rozpoczęciu akcji.
Pawełek, nasza „emocjonalna  nitrogliceryna”, nie zdzierżył scen ze straszną czarownicą (swoją drogą, robiących wrażenie – ciemno, dymy i stroboskopowe błyski) i w towarzystwie taty zdecydował się opuścić widownię. Słodziak skarżył się potem, że bał się trochę „Babci Jadzi” albo „Babci Czarownicy” – a gdy go poprawiliśmy, że to nie żadna babcia, tylko Baba Jaga, stwierdził z oburzeniem, że to tak nieładnie i że on będzie mówić po swojemu ;)
A Alusia, o której wytrzymałość wszyscy się obawialiśmy, okazała się wielką miłośniczką teatru. Przesiedziała niemal bez ruchu całe przedstawienie, całą swoją osóbką bez reszty zaangażowana w to, co się działo na scenie. Do rzeczywistości wróciła dopiero wówczas, gdy kurtyna opadła, na nowo zapłonęły światła i przebrzmiały ostatnie oklaski. Odwróciła wtedy do mnie zaróżowioną z emocji buzię, wołając: „Jeszcze raz!”. No i niestety – w momencie, gdy dowiedziała się, że tu nie ma możliwości przewinięcia i obejrzenia jeszcze raz, popłynęły łezki i trochę trwało, zanim udało nam się ją pocieszyć.

Zgodnie jednak uznaliśmy sobotnie wyjście za bardzo udane. Na gorącą prośbę Alicji, w tę sobotę czeka nas powtórka z rozrywki, na co wszyscy w sumie czekamy z niecierpliwością. Nie wiem jednak, czy uda się wszystkich zadowolić – Ala dopytuje, czy będzie wilk (jakoś bardzo jej przypadł do gustu), Paweł upewnia się, czy nie będzie „Babci Jadzi”, a Adaś? Tutaj to ja mam nadzieję, że nie zaśnie i jakoś zareaguje na spektakl. A jeśli znów nie będzie reakcji? Cóż, pocieszam się myślą, że przecież nie wiemy, jakie myśli i uczucia kłębią się w tej rudej główce i skoro nie wiem, to równie dobrze mogę założyć, że Adasiowi podobają się te wyjścia, tylko nie umie nam tego okazać (a że niewątpliwie potrafi okazać, co mu się nie podoba, to przynajmniej tego się nie obawiam).

 A poza tym – to tak przyjemnie móc wreszcie wyjść razem, całą rodziną. Móc wspólnie wybrać się do teatru, a potem na rurki z kremem, nie zabierając – jak kiedyś – całego osprzętu w postaci koncentratora tlenu, ssaka, sond, worka ambu i pulsoksymetru. Wrzucić do torby tylko chusteczki i pampersy, posadzić Adasia na wózku, maluchy wziąć za rączki i ruszyć z całą trójką, aby odkrywać piękno świata.


"Czemu nie mogę jeszcze raz???"


Ala wciąż niepocieszona i Śpiący Królewicz




sobota, 8 listopada 2014

Domki z kart


Macie czasem ochotę zmienić swoje życie? Ale tak zupełnie, o 180 stopni?
Zostawić pracę, sprzedać dom i dobytek, sprzedać miejskie auta, garnitury, garsonki i szpilki.
Kupić dom na zboczu góry albo w środku lasu, terenówkę i kalosze. I żyć z hodowli kóz na przykład ;)

Mieć mniej rzeczy, ale więcej czasu. Być, a nie mieć. Zza okna spoglądać na łąki i lasy, a nie na dachy okolicznych domów. Słyszeć ciszę lub śpiew ptaków, a nie silniki samochodów lub radio z ogródka sąsiada. Móc ubrać dzieci, wziąć psy i wyjść na spacer, na którym cała gromada mogłaby po prostu biegać swobodnie, a nie iść za rączkę lub na smyczy (to psy, nie dzieci, oczywiście ;)), wyłącznie po chodniku, z wiecznie zestresowaną matką (bo psy szczekają i przeszkadzają innym, dzieci mogą wybiec na ulicę, pies ciągnie, wózek nie mieści się na wąskim chodniku, a ja nie daję już rady itd. itd. itd.). Iść do lasu nie martwiąc się tym, że las usłany jest śmieciami, zużytymi pampersami i ludzkimi odchodami, które stanowią zbyt wielką pokusę dla moich psów. W nocy widzieć gwiazdy, a nie światło latarni. Żyć według pór roku, a nie według dyktanda terminarza. Odwiedzać przyjaciół, kiedy mamy potrzebę, a nie tylko wtedy, kiedy mamy czas. Słuchać swoich marzeń, a nie swoich lęków. 

Tak sobie czasem o tym marzę. Ale zaraz dopada mnie milion "niedasiów". Bo co z rehabilitacją Adasia? Co jeśli pogorszy się jego stan i karetka, zamiast jechać kilka minut, utknie na tym wymarzonym zboczu góry? Co z przedszkolem dla dzieci? A co ze szkołą potem? Z nauką języków, rozwijaniem zainteresowań? A z czego żyć? Czy dochodu z tych kóz albo z jakiejś agroturystyki wystarczy na ogromne potrzeby Adasia? 

I pod wpływem tych "niedasiów" za każdym razem porzucam te marzenia. I za każdym razem wracam do nich w chwilach zmęczenia światem i ludźmi; w chwilach, w których uświadamiam sobie, że przez codzienny pęd i życie w biegu znów nie wiem, jaki mamy obecnie miesiąc; w chwilach, w którym kolejne Święta mijają bez przygotowania, opędzone tylko tym, co niezbędne; w chwilach, gdy znów czytam artykuł o kimś, komu się taka ucieczka udała.

A potem myślę, że spokój przecież jest w nas, a nie w okolicznościach. Że dlatego przecież przeprowadziliśmy się z Warszawy do Słupska, żeby żyć spokojniej. A tymczasem okazuje się, że i w małym mieście zrobiliśmy z życia rozpędzony kołowrotek. Dopóki nie zmienimy siebie, to pewnie nawet wśród tych kóz żylibyśmy szybko i nieprzytomnie. 

Da się dziś żyć wolno i spokojnie, w mieście, pracując i wychowując dzieci? Znacie kogoś, komu się udało?




piątek, 7 listopada 2014

Bieszczady


Kiedyś spotkałam się z twierdzeniem, że mamy są najbardziej zorganizowanymi i sprawnymi logistycznie pracownikami, bo doskonałe szkolenie w tym zakresie zapewniają im dzieci.
To twierdzenie sprawdza się i u nas, z rozszerzeniem na tatę oczywiście.
Kto zawiaduje organizacją taką, jak rodzina mniej lub bardziej wielodzietna, ten wie, co mówię.

A jak jest u nas?
Do ogarnięcia mamy:
- Pawełek z jego przedszkolem. Przywózka około 8.00, wywózka przed 15-tą.
- potem Alutek i jej drzemeczki - córa musi znaleźć się w domu przed 12-tą i uziemia jednostkę rodzicielską do około 15-tej. O czasie potrzebnym na aranżowanie atrakcji odpowiednich dla wszechstronnego rozwoju niespełna dwuletniej pannicy nie wspomnę.
- dalej Adaś i jego rehabilitacja, kawałkująca nam dni na nie pasujące do niczego odcinki - w poniedziałki od 9.00 do 11.00, we wtorki od 9.00 do 11.00 i od 13.00 do 14.00, w środy od 11.00 do 14.00 i od 17.00 do 18.00, w czwartki od 9.00 do 10.00 i od 17.00 do 18.00 i w piątki od 9.00 do 10.00 i od 13.00 do 14.00
- no a że żyć z czegoś trzeba to do tego jeszcze w sumie trzy w miarę stałe prace (jedna ja, dwie mąż), z czego dwie nieregularne (co z jednej strony jest fajne, bo pozwala na elastyczność, a z drugiej nieustanie wymaga gimnastyki logistycznej) plus czasowe zlecenia. Dodatkowe utrudnienie jest takie, że czasem dzielimy miejsce pracy, więc czynić musimy dodatkowe ustalenia, aby nie wchodzić sobie wzajemnie w paradę.
- i last but not least wieczne wyrzuty sumienia, czy nie za mało czasu poświęcamy dzieciom, co powoduje nieustanne kreślenia godzin pracy w kalendarzu (a w konsekwencji rosnący debet na koncie).
O psach, kotach, domu, czy tzw. "czasie dla siebie" nawet nie piszę.

Całe szczęście, że mamy do pomocy zmotoryzowaną i przeszkoloną medycznie nianię, która jest w stanie ogarnąć czasem część kwestii Adasiowej, a czasem Alusiowej.

Kalendarze, terminarze, ciągłe smsy i telefony w celach logistycznych rządzą naszym życiem. A i tak w szale dbania o przysłowiową sytość wilka i całość owcy zdarzają nam się takie kwiatki, jak ostatnio...

Poniedziałek. Siedzę w pracy, pewna i spokojna, bo skrajne dzieci (Ala i Adaś znaczy) pod troskliwą opieką niani, Adasiowe rehabilitacje na dany dzień odhaczone, a Pawełek w przedszkolu. A tu nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na mnie świadomość, że coś tu się nie zgadza, bo pracę sobie rozpisałam do 18-tej,  z nianią jestem umówiona do 15-tej, Pawła przedszkole otwarte do 16.30 (a poza tym nie uprzedziliśmy go, że miałby zostać dłużej, niż do codziennego "po zupce"), a mąż "ustawowo" w pracy do 18-tej. Zatchnęło mnie całkowicie i na chwilę straciłam grunt pod nogami, a potem... cóż, złapałam za telefon i zaczęłam szukać ratunku. Tym razem pomocną dłoń podał brat.

Takie sytuacje zdarzają się nam coraz częściej. Ciągła gonitwa pod dyktando kalendarza, niemożność zrobienia jednego kroku bez uzgodnienia go z co najmniej kilkoma innymi kalendarzami. I gdy wieczorem wreszcie odkładam kalendarz, przypomina mi się stary dowcip (wydźwięk teoretycznie polityczny, ale dla mnie ma też inny, czasowo-gonitwowy wymiar):

Profesor egzaminuje studentkę.
- Która partia rządzi obecnie?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor lekko się zdziwił, bo pytanie łatwe, ale że ma dobry dzień to pyta dalej:
- A kto jest obecnie premierem Polski?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor coraz bardziej zdziwiony, ale nie chce oblać dziewczyny, więc pyta dalej:
- A kto jest prezydentem Polski?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor już się zdenerwował:
- Jak można tego nie wiedzieć?!? Przecież to podstawowa wiedza!!! Skąd pani w ogóle jest???
- Z Bieszczad - odpowiada studentka. Profesor zamilkł. Patrzy na studentkę i patrzy, a po chwili mówi do siebie:
- Ech, a może by rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady...?



To jak? Kto jedzie z nami? :)))


niedziela, 2 listopada 2014

Poruszyć struny duszy

"Muzyka - to jest wyłom, przez który dusza, jak więzień z więzienia
leci czasem w rejony wolności"
[S. Żeromski]


Kilka miesięcy temu Adaś był na kontroli u pani Łady, neurologopedki. Efekty wizyty były bardzo pomyślne – okazuje się, że stan funkcji oralnych Adasia nie pogorszył się, mimo przejścia na karmienie PEGiem i siłą rzeczy rzadszego jedzenia buzią. Co prawda, nadal tego pilnujemy i kiedy tylko dajemy radę, karmimy Adasia buzią, synek nadal ma 4x w tygodniu zajęcia z ciocią Sylwią, logopedą wczesnoklinicznym i terapeutką metody Castillo Moralesa, ale i tak trudno to porównać do wielogodzinnego karmienia z czasów przed-PEGowych. Okazuje się, że nie ma żadnego zaniku mięśni twarzy, a stan stawów żuchwowych nawet się poprawił. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo się ucieszyłam!

Pani Łada zauważyła jeszcze jedną bardzo ważną rzecz- Adasiową reakcję na głos i dźwięki z otoczenia. Zaleciła nam więc zajęcia z muzykoterapii i zajęcia grupowe z innymi dziećmi, np. metodą Ruchu Rozwijającego Weroniki Sherborne. Zalecenia te zdumiały mnie, ale i ucieszyły. Dawno już bowiem pogodziłam się z Adasiową niepełnosprawnością i „wyrosłam” z etapu angażowania dla synka miliona różnych terapii w nadziei, że coś wywalczę. Utrzymujemy te zajęcia, które według nas są najbardziej efektywne (NDT-Bobath, logopedyczna i Castillo Moralesa, integracja sensoryczna, elementy terapii wzroku i Snoezelen) i nie szukamy innych.

Ale fakt, że ktoś z zewnątrz zauważył jakąś potrzebę Adasia, oznaczał dla mnie, że te potrzeby istnieją i są jakoś wyrażane, mimo że ja, jako mama, może już tego nie dostrzegam.

Od razu też przypomniały mi się słowa „cioci Sylwii”, która – jako zaangażowana terapeutka i pedagog specjalny – nie raz uświadamiała mi konieczność zapewniania Adasiowi dokładnie takich stymulacji, jakich potrzebują zdrowi rówieśnicy.
Do domu wróciłam zatem z poważnymi planami zorganizowania nowych zajęć.

Po dłuższych poszukiwaniach udało mi się dotrzeć do bardzo sympatycznej dziewczyny, muzykoterapeutki, która podjęła się zajęć z Adasiem.
Pierwsze zajęcia zostały przez Adasia zupełnie zlekceważone. Biedak miał silny napad, po czym zapadł w głęboki sen i żadne zabiegi muzyczne nie zdołały go wyrwać z objęć Morfeusza. Ale za to w następnych uczestniczył już całym sobą – z naszą pomocą grał na instrumentach muzycznych (i fiksował na nich wzrok!), ożywiał się przy radosnej muzyce, wyciszał przy spokojnej, doświadczał dźwięków całym ciałem. Do tego stopnia jego reakcje były widoczne, że dostaliśmy bardzo poważne zadanie domowe – zabrać Adasia na koncert!

Cieszę się na tę perspektywę, choć mam  też w sobie bardzo dużo obaw – choćby takie, że Adaś zacznie kaszleć albo dostanie napadu i trzeba będzie się błyskawicznie ewakuować, żeby nie przeszkadzać innym melomanom. Mamy też w planach zrobić porządne nagłośnienie w Adasiowym pokoju, żeby synek mógł słuchać muzyki w jak najlepszym wydaniu.

Kto by pomyślał, ile przyjemności mogą sprawić takie zajęcia - i jak to czasem dobrze posłuchać kogoś mądrzejszego.

A grupa Sherborne powoli się formuje. Też jestem tego ogromnie ciekawa.

A na zakończenie Alusiowa perełka:

Jedziemy wczoraj późnym popołudniem na cmentarz z dziećmi. Siedzę koło Alicji i słyszę, że córa coś gada pod nosem. Nadstawiam ucha i co słyszę? „Ciemno. Światła nie ma. A my jedziemy. Z Alą –dzidzią malutką…” - utyskuje nasza córka. Normalnie, wyrodni rodzice ;-P

I aż trudno uwierzyć, że Alutek-gadułek nie ma jeszcze dwóch lat.