Dzisiaj
mam same dobre wieści. Choroba pokonana, Adaś jest już zupełnie zdrowy.
Jeszcze wspanialsze jest to, że udało się trochę powstrzymać padaczkę.
Od pięciu dni do dzisiaj Adaś nie miał żadnego napadu!!! Dzisiaj chyba
przyplątał się jeden niewielki, ale był tak niejednoznaczny, że sami nie
jesteśmy pewni, czy to rzeczywiście był napad. Adaś od czasu
zatrzymania padaczki i pokonania choroby jest przecudowny. Śmieje się
całymi dniami, zagaduje, jest bardzo aktywny. Udało się wreszcie
zrezygnować z sondy i wrócić do tradycyjnej formy karmienia. Oczywiście,
Adasiowy apetyt nie jest powalający, ale wystarcza do przeżycia, co nas
w zupełności satysfakcjonuje.
Nasz
dzielny synek od razu postanowił wykorzystać lepszy okres i powalczyć o
nowe osiągnięcia. Zabrał się więc za pracę nad swoim najsłabszym
punktem, czyli rączkami. Tytułem krótkiego wprowadzenia – Adasiowe
rączki długo były niemal bezwładne, Adaś miał duże przykurcze w
łokciach, nadgarstkach i dwóch środkowych paluszkach każdej rączki.
Przez kilka pierwszych miesięcy życia nie był w stanie podnieść rączek
nawet na kilka centymetrów, nie mówiąc już o złączeniu ich w linii
środka lub chwyceniu czegokolwiek. Nawet przedmioty włożone mu w dłoń
wypadały, bo nie umiał zacisnąć na nich piąstki. Przykurcze były tak
duże, że podczas rehabilitacji udawało się jedynie dociągnąć Adasiowe
rączki mniej więcej do wysokości noska. Stopniowo, dzięki ciągłym
ćwiczeniom, udało się zniwelować prawie wszystkie przykurcze (zostało
tylko niewielkie przygięcie środkowych paluszków). Adaś obecnie bez
problemu sam wyciąga prościutkie rączki nad głowę, łączy je w linii
środka i bawi się nimi, potrafi przetrzeć oczka czy podrapać się w
główkę czy przytrzymać przez chwilę włożony w jego dłoń przedmiot. Mimo
ciągłych prób, nie potrafił jednak potrząsnąć grzechotką (mimo że bardzo
lubi zabawę grzechotkami – śmieje się od razu, gdy tylko je słyszy).
Zachęceni jego dobrym humorkiem i dużą aktywnością, postanowiliśmy znów
popróbować. I okazuje się, że Adaś chwyta włożoną mu do rączki
grzechotkę i parę razy nią porusza!!! Dla zdrowego dziecka to oczywiście
nietrudne, ale dla Adasia – ogromny sukces!!!
Ponadto
zauważyliśmy dużą poprawę w Adasiowym patrzeniu. Pisałam już, że
diagnoza tego, czy Adaś widzi stanęła w końcu na tzw. agnozji wzrokowej
(ślepocie korowej). Oznacza to, że Adasiowe oczy działają dobrze, Adaś
widzi, ale nie wie, że widzi i nie wie, co widzi. Podjęliśmy terapię
wzroku, która może choć w pewnym stopniu nauczyć Adasiowy mózg właściwej
interpretacji bodźców wzrokowych. Ze względu na Adasiowe kryzysy
zdrowotne ostatnio niestety długo nie byliśmy na profesjonalnej terapii w
Ośrodku w Sobieszewie, ale w domu wykorzystujemy każdą chwilę, aby
wspomóc Adasiowe widzenie. Nad łóżeczkiem Adasia wisi karuzelka,
oklejona czarną i białą taśmą, zaopatrzona w czarne i białe leciutkie
zabawki, poruszające się pod wpływem podmuchu powietrza. Obok łóżeczka
stoi lampka oświetlająca karuzelkę. Adaś ma sporo świecących zabawek
(ukochane są zwłaszcza lampki choinkowe i folia ratunkowa, najlepiej
oświetlona latarką), a my nawet zaopatrzyliśmy się w ciemne oprawki
okularów, aby synkowi było łatwiej skupić wzrok na naszych twarzach. I
powolutku, powolutku, te starania zaczęły przynosić efekty. Najpierw
zauważyliśmy, że Adaś jakby na dłużej zatrzymuje wzrok na naszych
twarzach, ale nie byliśmy tego pewni – zawsze łatwo dać się omamić swoim
marzeniom i zobaczyć to, czego bardzo pragniemy, a czego wcale nie ma.
Ale ostatnimi dniami Adaś zrobił kolejny mały kroczek w widzeniu. Bez
wątpienia, w momencie gdy nasuwamy karuzelkę nad łóżeczko tak, by była w
zasięgu wzroku Adasia, synek odwraca główkę i oczy w kierunku
karuzelki, zauważając ruch i zmianę w swoim otoczeniu! Tylko tak dalej,
nasz dzielny chłopczyku!
I
kolejna dobra nowina: mamy już swój „przenośny” koncentrator tlenu!
„Przenośny” jest w cudzysłowie, gdyż to troszkę udawana „przenośność” ;)
Nie mieliśmy środków na zakup zwykłego przenośnego koncentratora,
dostępnego na polskim rynku (jest to kwota około 15-18 tysięcy złotych).
Zaczęliśmy więc myśleć, co możemy wykombinować i – jak to zwykle bywa
– potrzeba okazała się matką wynalazku. Najpierw szukaliśmy przez
Internet przenośnych koncentratorów w innych krajach, licząc na to, że
może będą tańsze. Owszem, były sporo tańsze, ale i tak cena – plus koszt
przesyłki - stawiała je poza naszym zasięgiem. Mąż wymyślił więc, że
może istnieje jakiś niewielki stacjonarny koncentrator tlenu, który
miałby tak mały pobór mocy, że można by go było podłączyć do
przetwornicy, a następnie do samochodowej zapalniczki. Znaleźliśmy taki
na stronie jego producenta w Hong Kongu! Na nasze zapytanie, czy jest
możliwość zakupy zaledwie jednego koncentratora i wysyłki do Polski,
dostaliśmy błyskawiczną i bardzo grzeczną odpowiedź, że nie ma z tym
najmniejszego problemu. Koncentrator waży zaledwie 5kg, jest wielkości
nadmuchanego balonu i pobiera zaledwie 80W. Bez problemu działa
podłączony do naszego samochodu. Ma bardzo praktycznie wymyślony sposób
podawania tlenu – do tej pory spotkałam się tylko z maseczkami lub tzw.
„wąsami”, które trudno ułożyć tak, by podawały tlen w niedalekiej
odległości od buzi dziecka. Koncentrator, który kupiliśmy, oprócz
standardowych „wąsów”, ma też pomysłowe rozwiązanie, które wygląda jak
taki pałąk na główkę, przypominający słuchawki z mikrofonem, jak do
korzystania np. ze Skype’a – z tą różnicą, że w miejscu, gdzie w
słuchawkach jest mikrofon, jest regulowany wylot tlenu. Jego największą
jednak zaletą jest cena – wraz z przesyłką kurierską z Hong Kongu,
koniecznością opłacenia VAT-u na polskiej granicy i zakupem przetwornicy
do samochodu – kosztował nas niecałe 2100 zł! :) Koncentrator jak na
razie działa tylko w samochodzie, i oczywiście w domu, ale mąż twierdzi,
że powinno mu się udać dorobić do niego baterie, dzięki którym będzie
działał bez źródła prądu około godziny. Jak nam się uda, zamieścimy
„przepis” ;)
Oczywiście,
nasz koncentrator nie może się równać z profesjonalnymi przenośnymi
koncentratorami, które są lżejsze, mają wyższe stężenie tlenu i dłużej
trzymające baterie – ale na potrzeby Adasia, który nie jest na stałe
tlenozależny, w zupełności wystarczy.
Na
koniec chciałam jeszcze bardzo podziękować pani Joli, mamie Oliwki, za
przekazanie Adasiowi kombinezonu TheraTogs, dzięki któremu będziemy
mogli udoskonalić rehabilitację Adasia. Z całego serca dziękujemy i
życzymy Oliwce dużo zdrowia i postępów każdego dnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.