Translate

piątek, 4 lipca 2014

Nowa pasja Adasia

Jednak życie potwierdza starą maksymę, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Nasz pierworodny musiał coś odziedziczyć po rodzicach. Ale może po kolei.

Ostatnimi czasy, w obliczu zbliżających się czwartych już urodzin Adasia, nieco martwiła nas pewna sprawa. Może niezbyt znacząca w ogólnym rozrachunku Adasiowej walki o życie, ale ważna w obliczu naszego postanowienia, żeby uczynić życie naszego synka po prostu szczęśliwym. Mianowicie, po prawie dwóch latach nasilonej padaczki, znacznie pogorszyło się funkcjonowanie naszego synka. Do tego stopnia, że niezwykle trudno jest obecnie wywołać uśmiech na jego buzi. A co za tym idzie, zupełnie nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób możemy mu sprawić przyjemność, jaki prezent mu sprawić, żeby było mu na tym naszym świecie dobrze.

Jednym z pomysłów był rasowy kot, zakupiony ze składkowych funduszy całej rodziny i przyjaciół. Ale koty się u nas rozpleniły zupełnie niezależnie od naszych planów i pomysł upadł, bo trzeci kot w naszym zwierzyńcu to za dużo nawet dla naszej nie do końca normalnej rodziny.

Ciocia Ania optowała za kucykiem, żeby Adaś miał własną hipoterapię. Kucyk miał mieszkać w naszym niewielkim ogródku, gdzieś pomiędzy trampoliną i piaskownicą młodszych dzieci, a kwietnymi rabatkami ich Babci. Na noc, jak umyśliła Ciocia, mieliśmy wyprowadzać auto z garażu, a na miejscu auta miał nocować kucyk. Cała rodzina zgłosiła zdecydowane veto w sprawie kucyka, więc Ciocia Ania się wycofała – ale znając jej szaloną głowę, nie zdziwię się, gdy pod koniec lipca zapuka do naszych drzwi, dzierżąc  uzdę w dłoniach. Nie mam nic do koni, ale bardzo liczę, że ta wizja się nie spełni.

My z kolei twardo trzymamy się zasady, że prezent dla Adasia nie powinien być przeznaczony na potrzeby związane z jego chorobą – żadnych materacy przeciwodleżynowych, aminokwasów, uprzęży do wózków, podnośników, opatrunków itd. Prezent ma służyć przyjemności i tyle.

Do tej pory kluczem do problemu pt. „prezent dla Adasia” było: coś grającego, coś świecącego albo coś do ubrania. Ale świecących i/lub grających zabawek nazbierało się już tak dużo, że przestało to być dobrym pomysłem. Z kolei ubrania są dla Adasia kwestią raczej obojętną i trudno uznać, że nowa bluzeczka sprawia przyjemność komukolwiek innemu, poza jego mamą.

Przykro nam było troszkę, że nie możemy wymyślić niczego, co sprawiłoby naszemu synkowi przyjemność w dzień jego święta. A ostatnio, zupełnie przez przypadek, odkryliśmy coś, co wzbudza w Adasiu żywsze reakcje. Siedziałam przy jego łóżeczku i czytałam książkę, gdy Adaś zaczął marudzić. Wzięłam go na ręce i przytuliłam, ale nie wyciszył się. Niewiele myśląc, wzięłam do ręki leżącą nieopodal książeczkę dzieci i zaczęłam czytać mu na głos. A Adaś… wyciszył się, zamarł, spojrzał na mnie i zaczął słuchać z wyraźnym zainteresowaniem. Od tamtej pory powtarzamy te czytanki niejednokrotnie i za każdym razem jest taka sama reakcja, czyli wtulenie i zasłuchanie. Nie wiem, czy w treść bajki, czy po prostu w nasz głos, ale trudno przecież, żebyśmy przez pół godziny gadali bez ładu i składu.

Śmiejemy się, że to nieodrodny syn swoich rodziców – tata Adasia bardzo lubi czytać (choć ostatnio bardziej słuchać audiobooków, wręcz nie rozstaje się ze słuchawką i tylko chwali się, ile książek przeczytał w ostatnim miesiącu), ja także uwielbiam książki. Nawet jako pierwsze studia skończyłam polonistykę, na którą poszłam skuszona perspektywą kilkustronicowych list lektur, i ta miłość, mimo zmiany zawodu, utrzymuje się do dzisiaj. Nasze maluchy też uwielbiają książeczki i czytanie, więc Adaś po prostu nie miał wyjścia. Obecnie pochłania „Dzieci pana majstra” Rogoszówny, które bardzo mu się podobają, a mi przypominają czasy dzieciństwa i moje stareńkie gazetowe wydanie tej książki.


I tak się cieszymy po cichutku, że istnieje prezent, który sprawi przyjemność naszemu synkowi w dniu urodzin, i że jest to coś tak zwykłego i niezwykłego zarazem, jak książka… Nawet nie marzyłam, żeby kiedykolwiek to było możliwe…