W codziennym gąszczu spraw i
emocji tak rzadko to sobie uświadamiam: jestem matką. Dopiero od trzech lat,
ale za to już potrójną. I ta potrójność
macierzyństwa jest dla mnie źródłem zdumienia.
Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem,
często pytałam moją mamę, kogo bardziej kocha – mnie czy mojego brata. Mama
odpowiadała, że kocha nas równie mocno, ale zupełnie inaczej. Oj, nie byłam
zadowolona z takiej odpowiedzi. Pragnęłam usłyszeć, że to ja jestem ta bardziej
kochana. A dlaczego inaczej, to już mi się w ogóle nie mieściło w głowie.
Lata minęły, sama zostałam matką
i niedawno dopiero to zrozumiałam. Nie umiałabym „uszeregować” miłości do moich
dzieci, chociaż nie ulega wątpliwości, że każda z tych miłości jest inna.
Miłość do Adasia i do Pawełka ma
w sobie dużo z frommowskiej „sztuki miłości”. Jest to miłość, której trzeba się
było nauczyć niemal od podstaw.
Miłość do Adasia od początku
miała bowiem barwę lęku – przed jego chorobą, jego cierpieniem, perspektywą jego utraty, a także
banalnie: przed życiem z niepełnosprawnym dzieckiem, przed tą drogą trudniejszą
niż sobie marzyliśmy. To miłość, która musiała nauczyć się innego, wyłącznie
intuicyjnego języka, aby móc rozpoznać po oczach lub wyrazie twarzy, jaką
potrzebę odczuwa nasze dziecko i jak możemy ją zaspokoić. To miłość biorąca
udział w wiecznym wyścigu z czasem, niepokojąca się, czy zdąży złapać każdą
chwilę. Nie mogę przystanąć ani na moment, bo wewnętrzny głos zaraz szepcze –
„a jeśli to Wasz ostatni wspólny dzień? Czy wybaczysz sobie, czy nie będziesz
żałować, jeśli jutro już go nie będzie i okaże się, że w ostatni dzień wyszłaś do pracy lub czytałaś książkę, zamiast po prostu
być z nim?”. Miłość do Adasia to też miłość absolutnie bezinteresowna, bez
jakiejkolwiek gratyfikacji czy odwzajemnienia.
Wytrwale szukamy tego odwzajemnienia w ledwo widocznych śladach: w
jego zasypianiu – spokojniejszym w
naszych ramionach niż samotnie w łóżeczku; w jego wyrównanym oddechu, gdy
położy głowę na naszych ramionach; w cieniu zadowolenia w jego oczach, gdy
usłyszy nasze głosy… Na ile jednak to rzeczywistość, a na ile nasze pragnienia?
Miłości do Pawełka również trzeba
było się nauczyć. Jak mogłoby być inaczej – bierzemy w ramiona dziecko, które
widzimy pierwszy raz w życiu i nagle mamy je kochać. Bez dziewięciomiesięcznego
przygotowania, podglądania na usg, intuicyjnego wyczuwania bliskości
genetycznej. Od teraz i najlepiej od razu głęboko. Ale jak tu nauczyć się
miłości do tego małego jeżyka, który na próby przytulania reaguje obronnym odepchnięciem rączek, a najbezpieczniej czuje się sam w łóżeczku, zamiast w
naszych objęciach? Cóż… Powoli, powolutku uczyliśmy się najpierw jego zapachu,
potem upodobań i preferencji. Potem wiedzieliśmy już, co znaczy, gdy w taki a
nie inny sposób zmarszczy nosek, co znaczą poszczególne gesty. Uczyliśmy się
miłości tak, jak dziecko uczy się chodzić – kroczek po kroczku, zaliczając
również upadki. A potem, niespodziewanie, przyszedł taki dzień, gdy Pawełek już
był NASZ. Zaczęliśmy wyłapywać realnie niemożliwe podobieństwa – taki gest po kuzynie, a taki po babci. Zainteresowania - najwyraźniej po
wujku. A to spojrzenie to istny dziadek. I do taty taki podobny! Dziwi mnie już
nawet, dlaczego nie mogę sobie przypomnieć porodu. I zupełnie tracą znaczenie
fakty genetyczne. Zostaje tylko głęboka miłość i ogromna wdzięczność, że Pawełek
jest.
Miłość do Alicji to natomiast
łatwizna. Zupełnie instynktownie, automatycznie, od pierwszej chwili i na
zabój. Nie mogę się nadziwić, jak łatwo jest kochać zdrowe, biologiczne
dziecko. To się po prostu dzieje samo. Niczego nie muszę się uczyć –
instynktownie wiem, czego ona potrzebuje, kiedy jest smutna, a kiedy
zadowolona. Trudno nie wiedzieć, skoro widzę, że używa mojej własnej mimiki. Trudno
jej nie kochać, kiedy na sam widok mojej twarzy nad jej łóżeczkiem, jej buzia
natychmiast się rozpromienia, a po dwóch stronach uśmiechu pojawiają się
słodkie dołeczki. To wszystko, czego Pawełek i Adaś, każdy z innych powodów,
musieli się uczyć, to wszystko, co ja musiałam wypracować w miłości do nich, w
relacji z Alicją przychodzi samo i bez najmniejszego wysiłku z jej ani z mojej
strony.
Mimo to, ogromnie się cieszę, że
miałam możliwość poznać tyle wymiarów matczynej miłości. Bo macierzyństwo
to zdecydowanie najciekawsza i najwspanialsza przygoda mojego życia.
Dlatego – Adasiu, Pawełku, Alutku – korzystając z tej okazji bardzo Wam dziękuję, że jestem matką i że właśnie
Waszą!
A takie kwiatki wręczył mi dziś mój
środkowy potomek (czy raczej po-Krzysiek, jak poprawia mnie małżonek). Z okazji
Dnia Dobroci dla Matek od ich taty dostałam też kilka apetycznie grubych
książek i obietnicę wolnej godzinki wieczorem, którą mogę wykorzystać na
relaksującą kąpiel i beletrystyczną ucztę :)
No i czegóż więcej mamie potrzeba do szczęścia?