Choroba
nie była jednak tak lekka, jak się spodziewaliśmy. Synek od pewnego
momentu w ogóle przestał jeść, coraz bardziej kaszlał, zwiększyła się
też ilość napadów padaczkowych, które go tak wyczerpywały, że Adasiek
właściwie przez całą dobę spał. Nie było – i jak na razie nadal nie ma –
możliwości zrezygnować z sondy, bo Adaś nie przełykał absolutnie nic.
Oczywiście, Adaś przez cały czas był pod kontrolą lekarską, ale
osłuchowo nie było żadnych zmian, więc wstrzymywaliśmy się z
antybiotykiem.
W poniedziałek wieczorem pojawiła się niewielka gorączka, właściwie stan podgorączkowy, nie przekraczający 37,4 stopni.
We
wtorek Adaś umówiony był na kolejną wizytę na oddziale neurologii
rozwojowej w Gdańsku. Każda nasza podróż jest tym trudniejsza, że muszę
jeździć sama z Adasiem. Ponieważ choroba Adasia pochłania ogromne
środki, mąż pracuje na półtorej etatu i nie może sobie pozwolić, aby
kilka razy w miesiącu opuszczać pracę, by jechać z nami do Gdańska.
Najczęściej jadę więc sama, z Adasiem na przednim siedzeniu, aby móc go
widzieć, z pulsoksymetrem w zasięgu wzroku i puszeczką z tlenem w
zasięgu ręki.
Synek
był bardzo słabiutki, blady, z trudem oddychał. Bardzo się bałam tej
trasy i związanego z nią ryzyka, ale z drugiej strony nie chciałam
rezygnować. Przez całe życie z Adasiem musimy dokonywać bardzo trudnych
wyborów, w których nie ma idealnego wyjścia. Oczywiście, że częste
podróże do Trójmiasta są ryzykowne i bardzo męczą Adasia, ale z drugiej
strony rewelacyjna opieka w Akademii Medycznej daje nam możliwość walki o
synka z pomocą najlepszych specjalistów i wszystkich możliwych środków.
Trudno w takiej sytuacji podejmować decyzję, czy zostać w domu, żeby
synek się nie męczył i żeby był bezpieczny, czy jechać z nadzieją, że
kolejny raz pokonamy padaczkę i wywalczymy tym samym choć kilka miesięcy
życia dla naszego dziecka.
Z
duszą na ramieniu, ale podjęliśmy decyzję, aby jechać. Spakowałam
wszystko, co mogło mi się przydać w trasie. Każda podróż z Adasiem to
ogromny plecak koniecznych sprzętów. Oprócz standardowego „dzieciowego”
wyposażenia, jak pieluszki, chusteczki, ubranka na zmianę, czy ukochany
Kubuś, zawsze musimy zabrać wyposażenie Adasiowe. Podłączyłam więc synka
do pulsoksymetru, spakowałam jałowe rękawiczki do obsługi sondy,
przygotowane mieszanki do karmienia Adasia, strzykawki do podawania
pokarmu przez sondę, ampułki z solą fizjologiczną, strzykawki do
przepłukiwania sondy po podaniu pokarmu, termometr i środki
przeciwgorączkowe, potrzebne lekarstwa, worek ambu i wszystkie puszeczki
z tlenem w aerozolu, które tylko mieliśmy w domu. Zainstalowaliśmy
Adasia w foteliku i ruszyłam w trasę.
Ledwo
przejechałam kilka kilometrów, gdy usłyszałam alarm pulsoksymetru.
Saturacja zaczęła bardzo spadać, Adaś był wręcz przezroczysty. Szybko
zatrzymałam się na poboczu i zaczęłam podawać tlen z puszeczki.
Saturacja lekko się poprawiła, ale jeszcze dużo brakowało do jej dobrego
poziomu. Na domiar złego – mimo leków przeciwgorączkowych - zaczęła
rosnąć też temperatura. Próbowałam ruszyć w dalszą trasę, ale gdy tylko
przestawałam podawać tlen, Adaś znowu siniał, a pulsoksymetr alarmował,
że poziom tlenu we krwi synka jest niebezpiecznie niski. Znów stanęłam
na poboczu, aby podać tlen. Przez następne pół godziny przejechałam
zaledwie kilka kilometrów, co i rusz się zatrzymując. W końcu
rozpłakałam się, nie wiedząc, co robić dalej, jak przejechać te 130 km z
dzieckiem w takim stanie. W tym momencie postanowiła zainterweniować
Opatrzność, najwyraźniej zirytowana moimi trudnościami w podjęciu
decyzji. Opatrzność wzbudziła wątpliwości co do godziny wizyty u pani
doktor, prowadzącej synka w badaniu i natchnęła ją, by zadzwoniła do
mnie w tej sprawie. Pani doktor, usłyszawszy, co się dzieje, kazała nam
natychmiast zawracać i zapewniła, że nic się nie stanie, jak Adaś
przyjedzie nazajutrz. Z ogromną ulgą zawróciłam, błyskawicznie dotarłam
do domu i podłączyłam synkowi koncentrator tlenu. Zdecydowaliśmy też z
mężem, że nazajutrz weźmie on urlop i na wszelki wypadek pojedziemy do
Gdańska razem, żeby jedna osoba mogła spokojnie prowadzić, a druga zająć
się Adasiem.
Nie
był to jednak koniec przygód tego dnia. Po południu podjechałam do pani
doktor pediatry prowadzącej Adasia, aby jeszcze raz zbadać synka. Znów
osłuchowo nie dało się zauważyć żadnych zmian, ale ze względu na fakt,
że kaszel i osłabienie już dość długo się utrzymuje, że rośnie gorączka i
że Adaś już miewał takie „nieme” infekcje, pani doktor zdecydowała o
podaniu antybiotyku. Pobrano jeszcze Adasiowi krew, aby sprawdzić poziom
crp, będący wyznacznikiem stanu zapalnego i wróciliśmy do domu. Zaraz
zadzwoniliśmy do zaprzyjaźnionej pani pielęgniarki, która zawsze
przychodzi do Adasia do domu, jeśli jest konieczność leczenia dożylnego i
poprosiliśmy, aby przyszła wieczorem podać antybiotyk.
Za
kilka godzin zadzwoniła nasza pani doktor z wynikami badania krwi
Adasia. Crp okazało się być niskie, zupełnie w granicach normy i ani
ono, ani pozostałe wyniki nie wskazywały na infekcję bakteryjną.
Uznałyśmy więc, że poczekamy z antybiotykiem. W dalszym ciągu nie było
więc wiadomo, co właściwie się dzieje z Adasiem.
Synek
był coraz słabszy, gorączka coraz bardziej rosła, koncentrator tlenu
działał już bez przerwy, a my byliśmy nieprzytomni ze strachu. U
zdrowych dzieci infekcje pojawiają się, ale na ogół nie stanowią
zagrożenia życia, dziecko choruje, ale na ogół jest pewność, że
wyzdrowieje. U Adasia nigdy nie wiadomo, czy to rzeczywiście jest
infekcja, czy to prostu początek końca. Żyjemy jak na bombie zegarowej,
nigdy nie będąc pewni nie tylko jutra, ale każdej następnej godziny.
Jasne, żyją na świecie i starsze dzieci z tym zespołem, niedawno
znaleźliśmy na Facebooku profil rodziców dziewczynki ze Stanów, która ma
prawie trzydzieści lat i chłopca z Norwegii, który ma siedemnaście. Ale
faktem jest też, że to są wyjątki, a ogromna większość dzieci nie
dożywa drugiego roku życia.
Późnym
wieczorem stan Adasia jeszcze bardziej się pogorszył. Gorączka, mimo
leków przeciwgorączkowych, sięgała 38,6 i nie dało się jej już niczym
zbić. Synek był właściwie nieprzytomny, zupełnie bez kontaktu. Padaczka
się rozszalała i napady były dużo częstsze i dużo silniejsze, niż
wcześniej. W dodatku w pewnym momencie zauważyliśmy na ciele synka
drobne zmiany skórne, przypominające wybroczyny. Chyba każdy rodzic na
myśl „gorączka nie dająca się zbić + wybroczyny” dostaje gęsiej skórki
ze strachu na myśl o sepsie. Natychmiast zadzwoniliśmy do naszej pani
doktor, która poleciła jak najszybciej podać antybiotyk. Szybko zapadła
decyzja, że jedziemy do szpitala. Byłam tak przerażona, że – muszę
przyznać ze wstydem – zupełnie zapomniałam o Pawełku, śpiącym spokojnie w
swoim pokoiku i byłam gotowa jechać razem z mężem i moją mamą do
szpitala. Na szczęście, opamiętanie przyszło szybko i zostałam w domu.
Wykorzystałam ten czas, aby zadzwonić do hospicjum, które kiedyś
zajmowało się Adasiem i poprosić ich o pomoc. Przecież nazajutrz na 10
rano musieliśmy być w Gdańsku, znowu czekała nas podróż z chorym
dzieckiem, bez koncentratora tlenu. Ku mojej ogromnej uldze, okazało
się, że hospicjum ma jeszcze jeden przenośny koncentrator (co prawda
działający wyłącznie w samochodzie, ale nas to w zupełności ratowało) i
może nam go wypożyczyć. Umówiłam się, że nazajutrz o siódmej rano mąż
będzie w Koszalinie, aby go odebrać. Po tym telefonie aż rozpłakałam się
z ulgi i wdzięczności, tak bardzo ucieszyła mnie myśl, że podczas
jutrzejszej podróży nasz synek będzie bezpieczny.
W
szpitalu podano Adasiowi antybiotyk, zrobiono badanie na układ
krzepnięcia, aby wykluczyć sepsę i ponowne badania krwi. Okazało się, że
w przeciągu tych paru godzin crp wzrosło niemal trzykrotnie, więc
najprawdopodobniej wyłapaliśmy sam ostry początek infekcji. Adaś był tak
osłabiony gorączką, że nawet nie zareagował na wkłucia, pobranie krwi i
zakładanie wenflonu.
Około
północy pozwolono mu wrócić do domu, z bezwzględnym nakazem pojenia go
co chwilę i kontrolowania gorączki. Po antybiotyku jednak gorączka
zaczęła szybko spadać i jak do tej pory się już nie pojawiła. Mąż,
którego czekała nad ranem podróż do Koszalina, a potem do Gdańska,
położył się spać, a ja nastawiłam sobie budzik co godzinę, żeby dopajać
Adasia, podłączyłam mu pulsoksymetr, koncentrator tlenu i czujnik
temperatury i wreszcie również mogłam odrobinkę odpocząć.
Rano
mąż pojechał do Koszalina, a ja zaczęłam szykować Adasia do drogi. Już
nie gorączkował i był odrobinkę bardziej przytomny, co dodawało mi
skrzydeł, bo oznaczało, że rzeczywiście tylko choruje. Tuż po ósmej mąż
był już z powrotem z upragnionym podróżnym koncentratorem tlenu i
ruszyliśmy do Gdańska. I podróż, i wizyta przebiegły sprawnie, od czasu
podania antybiotyku napady się znacznie zmniejszyły, gorączki w dalszym
ciągu nie ma.
Dzisiaj
Adaś już jest dużo silniejszy, zaczyna się znów uśmiechać i zagadywać,
już nie śpi całymi dniami, oddycha bez pomocy koncentratora. Jest w
dalszym ciągu na antybiotyku - dwa razy dziennie przychodzi pani
pielęgniarka podać mu go dożylnie. Niestety, nadal jeszcze nie chce jeść
i wymaga karmienia sondą, więc nasz dom przypomina trochę mały szpital,
bo wszędzie porozkładane są strzykawki, jałowe rękawiczki, ampułki z
solą fizjologiczną. Adaś też wygląda „szpitalnie” z wenflonem w rączce i
sondą w nosku. Po tych ostatnich dniach – i nocach! - ledwo żyjemy ze
zmęczenia, ale jesteśmy ogromnie szczęśliwi, że chyba znów się udało i
najprawdopodobniej kryzys już zażegnany! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.