No dobrze. Odpoczynek odpoczynkiem, powrót do równowagi
powrotem do równowagi, nadrabianie pracy też swoją drogą, ale napisać coś
trzeba.
Każda komórka mojego ciała wzbrania się przed mentalnym
powrotem do tamtych koszmarnych dni, ale czuję, że muszę to z siebie wyrzucić,
by móc zamknąć ten rozdział – i iść dalej.
POCZĄTEK
Zatem… Pabliś przyniósł katarek z przedszkola. Katarek jak
katarek, posmarkali trochę oboje, pokaszleli, nawet zbytnio nie gorączkowali –
ot, takie 37 z kreskami. I przeszło. Adaś początkowo dotrzymywał kroku
rodzeństwu, a potem, nagle i bardzo szybko, zaczęło mu się pogarszać.
W piątek, 30. stycznia do kataru i kaszlu dołączyły spadki
saturacji i duszność. Zakurzony od długotrwałej bezczynności koncentrator tlenu
triumfalnie powrócił do łask, a my z niecierpliwością wyczekiwaliśmy powrotu z
pracy mojej mamy, która pełni rolę nadwornego osłuchiwacza, aby potwierdzić
nasze przypuszczenia, że katar skończył się zapaleniem oskrzeli. Okazało się,
że nie. Osłuchowo Adaś był jakiś dziwny, niejednoznaczny, ale na zapalenie
oskrzeli to nie wyglądało. Na domiar złego nasza kochana, wspaniała Pani Doktor
była na wyjeździe i nijak nie mogła nas wspomóc. Po telefonicznej konsultacji z
innym pediatrą zapadła diagnoza – wirus rsv. Zatem – inhalacje z 3% soli
fizjologicznej, oklepywanie i tlen.
Wtedy jeszcze nie byliśmy zbyt zaniepokojeni. Ten wirus czy
winny, co za różnica. Adasia się poinhaluje, poooklepuje i będzie dobrze. Tak
przynajmniej myśleliśmy.
Zaczął się zwykły chorobowy kołowrotek i nieprzespane noce.
Zawsze bowiem, gdy Adaś jest chory, jedno z nas czuwa przy nim na dole, przy
jego „dziennym łóżeczku”. W okolicy „dziennego łóżeczka” są bowiem wszystkie
Adasiowe sprzęty – duży koncentrator tlenu, ssak, kamizelka do oklepywania,
koflator, inhalator, stetoskop, pulsoksymetr, szybszy (i bezpieczny dla
młodszych dzieci) dostęp do leków. Na górę, do naszej sypialni, zabieramy na
ogół tylko Adasia, czasem doposażonego w mały, przenośny koncentrator tlenu i
pulsoksymetr.
A tymczasem w niedzielę odbyć się miały drugie urodziny
Alicji. Początkowo mieliśmy zamiar po prostu je przełożyć o tydzień lub dwa,
przypuszczając, że Adaś szybko wyzdrowieje. Jednak, wiedziona chyba jakimś
przeczuciem, zrezygnowałam z przekładania i znalazłam salomonowe rozwiązanie. Udało
się na ostatnią chwilę zarezerwować salę zabaw, obdzwoniłam gości, zmieniając
tylko miejsce imprezy – i jak się okazało, dobrze zrobiłam. Adaś został w domu
z tatą, a cała reszta świetnie się bawiła na Alusiowej imprezce. Gdyby nie ta
decyzja, to nie wiem, czy nasza córeczka doczekałaby się imprezy urodzinowej
przed latem.
W niedzielę wieczorem stan Adasia się pogorszył. Moja mama,
osłuchując go, nie była pewna, czy infekcja nie przerodziła się w zapalenie
płuc. Zaniepokoiło to nas trochę, ale nadal byliśmy dobrej myśli. Cóż, podamy
antybiotyk i będzie dobrze.
Noc z niedzieli na poniedziałek była koszmarna. Akurat
wówczas ja dyżurowałam przy Adasiu. Synek miał ogromne duszności. Saturacja
leciała na łeb na szyję. Noc przetrwał dzięki połączonym siłom dwóch
koncentratorów tlenu, podających tlen jednocześnie, dzięki czemu w tych
domowych warunkach udało się nam uzyskać jego większe stężenie.
Tej okropnej nocy usiadłam też do internetu i zaczęłam
czytać o tym złowrogim wirusie. Statystyki mnie poraziły. Jedna z najczęstszych
przyczyn hospitalizacji, respirator, ciężkie zapalenie płuc ze śmiertelnością
37%, brak lekarstwa, najczęstsza przyczyna zgonów wśród infekcji wirusowych.
Siedziałam w ciemnym salonie, w towarzystwie to przysypiającego, to znów
duszącego się Adasia, przy akompaniamencie pulsoksymetru, a niebieski ekran
laptopa wyświetlał coraz bardziej mrożące krew w żyłach informacje.
Rano zadzwoniliśmy po naszą panią doktor. Przyjechała
niezwłocznie i zbadawszy Adasia, popatrzyła na mnie poważnie. Potwierdziła obie
diagnozy – i rsv, i zapalenie płuc, po czym, oceniwszy stan Adasia jako bardzo
ciężki, zawyrokowała: szpital.
Adaś już wówczas był w takim stanie, że nie było szans na
to, abym dała radę przewieźć go zwykłym samochodem w towarzystwie pojedynczego,
i to słabszego koncentratora tlenu (tego silniejszego nie daje rady uruchomić
samochodowy akumulator). Czekałam więc na karetkę, płacząc i trzęsącymi się z
przerażenia rękami próbowałam to ubierać Adasia i siebie, to chaotycznie
pakować szpitalną torbę. W tym przerażeniu zapomniałam o całym świecie – i
popełniłam jeden z większych błędów. Zapomniałam bowiem o malutkiej Alusi,
plączącej się pod nogami i z lękiem przypatrującej się płaczącej mamie. Nie
zwróciłam uwagi na to, że jej lęk zamienił się w przerażenie, gdy do domu
weszło nagle kilkoro dziwnie ubranych ludzi, którzy zamieniwszy kilka słów z
mamą po prostu zabrali jej brata, a zapłakana mama bez słowa pożegnania
wybiegła za nimi, zostawiając płaczącą rozpaczliwie Alę na rękach niani. Długo
jeszcze Ala z przerażeniem w oczach wpatrywała się w każdą karetkę.
Ja jednak wtedy miałam co innego przed oczami - fioletowo-białą
twarz Adasia, który te kilka sekund transportu od łóżeczka do karetki
przypłacił ogromnym spadkiem saturacji. Sekundy wydawały mi się godzinami, gdy
siedziałam obok niego w karetce, tak zupełnie bezradna, i czekałam aż
sanitariusz podłączy mu tlen. Droga do szpitala jeszcze nigdy nie wydawała mi
się tak długa. I jakoś wcześniej nie zdałam sobie sprawy z tego, że między
naszym domem a szpitalem znajduje się cmentarz. Gdy jednak teraz przejechaliśmy
obok niego, poczułam, że jestem już cała jednym wielkim przerażeniem.
Na SORze jednak uspokoiłam się trochę. Spokojna pewność pani
doktor i ratowników medycznych, szybko podane leki i tlen, nie najgorsza
saturacja Adasia sprawiły, że trochę pewniej stanęłam na nogach i zaczęłam
nawet zastanawiać się, czy nas zatrzymają w szpitalu, czy może jednak puszczą
do domu? Teraz brzmi to dla mnie jak makabryczny żart.
PEDIATRIA
Oczywiście, zostaliśmy w szpitalu. Adasiowa duszność nie
ustępowała. Jako-taką saturację utrzymywał tylko dzięki maseczce z tlenem o
przepływie aż siedmiu litrów. Wtedy poznałam nowy parametr, którego też nie
zapomnę do końca życia – retencja dwutlenku węgla. Owa retencja bardzo niepokoiła
lekarzy zaglądających do Adasia, a ja w panice szukałam w internecie w komórce,
co to jest i dlaczego tak bardzo zagraża Adasiowi. A tymczasem retencja rosła,
duszność także, a saturacja wciąż spadała. W rozmowach z lekarzami zaczęło się
powtarzać hasło „oiom” i „respirator”. A zaraz potem „Gdańsk nie ma miejsc.
Zresztą, transport byłby zbyt ryzykowny. Musimy czekać. Może sobie poradzi”.
Wieczorem
przy Adasiu zmienił mnie mąż, a ja pojechałam do domu, do młodszych dzieci.
W nocy stan Adasia trochę się poprawił, mąż wysłał mi
optymistycznego smska, a ja zameldowałam się w szpitalu rano, żeby mąż mógł
polecieć do pracy (ja swoją odwołałam). Taki stabilniejszy stan Adasia utrzymał
się do popołudnia. Potem bardzo szybko wszystko zaczęło się pogarszać.
Saturacja leciała na łeb na szyję, mimo maksymalnych dawek tlenu. Duszność była
tak ogromna, że świszczący oddech Adasia słychać było już od progu. Wyrazy
twarzy pielęgniarek i lekarzy zaczęły być coraz bardziej poważne, a ja coraz
częściej łowiłam uchem zmartwione: „Nie jest dobrze”.
Siedziałam przy
łóżeczku, na którym dusiło się moje dziecko, ze świadomością, że na kilku
najbliższych (a i tak nieosiągalnych w Adasia stanie, bo oddalonych o 130 km)
oiomach dziecięcych nie ma miejsc, że tlen nie pomaga i że nic nie mogę zrobić.
Te 37% śmiertelności (przypuszczam, że i tak wyliczanych głównie wśród zdrowych
dzieci) huczało mi w głowie, a łzy spływały po twarzy. Adaś męczył się
strasznie. Każdy oddech okupiony był nieludzkim wysiłkiem i poprzedzony ogromną walką – a oddechów było ponad sto na minutę. I tak przez kolejne minuty,
kwadranse, godziny… Trzymałam go za rączkę i nie mogłam w żaden sposób ulżyć
jego cierpieniu. Całowałam jego paluszki i zastanawiałam się w rozpaczy, czy to
już początek końca. Zaczęłam pragnąć tylko jednego, bez względu na konsekwencje
– aby już się tak nie męczył.
Przypomniały mi się zasłyszane i wyczytane historie o
odchodzeniu ciężko chorych dzieci. O tym, jak płacz, ból i zaklęcia matki czy
ojca potrafią je trzymać na Ziemi, mimo ogromnego cierpienia. O tym, jak dzieci
takie często wykorzystują ułamek sekundy nieobecności rodzica, by wtedy szybko
odejść. O tym, że odchodzą spokojnie, gdy usłyszą od matki „Jeśli chcesz, to
idź…”.
Ból po prostu rozdzierał mi serce. Od kilku dni patrzyłam na
ogromną mękę mojego dziecka. Dziecka, o którym wiedziałam od zawsze, że jest
pożyczone z Nieba na chwileczkę – i że strata jest wpisana bezlitośnie i
nieodwołalnie w moje macierzyństwo. Długo zwlekałam z tymi słowami. Są to
słowa, których żadna matka czy ojciec nie wypowiedzą na spokojnie. Ale ta
straszna, postępująca duszność, jego ściągnięta cierpieniem buzia, otwarte usta
łapiące każdy nie dostarczający tlenu oddech, rozszerzone przerażeniem
oczy sprawiły, że nie mogłam wówczas
myśleć o sobie.
Odważyłam się więc i świadoma wszystkich konsekwencji tych
słów, nachyliłam się do synka i powiedziałam mu, że kocham go najbardziej na
świecie, że wszyscy go kochamy, i tatuś, i rodzeństwo, i babcie, i dziadek i
tak wielu innych ludzi. Że czyni nasze życie lepszym i jesteśmy szczęśliwi, że
jest z nami. Że niczego więcej nie pragniemy, tylko żeby wyzdrowiał i wrócił z
nami do domu. Ale jeśli on już nie ma siły, jeśli ta walka jest za ciężka, i jeśli
on nie jest szczęśliwy w takim życiu, jakie możemy mu zaoferować – to że nie
będę go zatrzymywać. Może odejść tam, gdzie będzie szczęśliwy. Ale jeśli jest
mu z nami dobrze, jeśli chce z nami wrócić do domu – to żeby zebrał wszystkie
siły i walczył!
To nieprawdopodobne, ale Adaś jakby umilkł na chwilę po
wysłuchaniu mnie. Potem spojrzał na mnie – i zaczął walczyć. Zaczął walczyć o
każdy oddech z taką siłą, że stojąc obok łóżeczka czułam na twarzy podmuch jego
wydechu, mimo maseczki na jego buzi. Saturacja poprawiła się, by po chwili znów
spaść, w miarę wyczerpywania się sił synka. Ale ja wiedziałam już, że będzie
walczył – i że jest z nami szczęśliwy.
Sama silna wola jednak w tym stanie już nie wystarczyła.
Saturacja była coraz gorsza, dyżurna pani doktor znów zaczęła obdzwaniać
oddziały intensywnej terapii dzieci w Gdańsku. Znów bez rezultatu. W
międzyczasie zrobił się już późny wieczór i przyszedł mąż. Wyproszono nas
na chwilę z sali, aby poproszone o pomoc anestezjolożki spróbowały pomóc
Adasiowi poprzez głębokie odessanie wydzieliny z dróg oddechowych. Staliśmy
przed salą, ja wciąż płakałam, mąż przytulał mnie w milczeniu. Z sali
dobiegał wciąż alarm pulsoksymetru, sygnalizującego drastyczne spadki saturacji.
- Przecież wiedzieliśmy… Ale nie sposób się na to przygotować…
- powiedział Krzysiek, a ja wiedziałam, o czym mówi. Nasze dziecko umierało.
Wtedy zza rogu dobiegł nas głos. Młoda mama rugała swojego
około kilkuletniego synka, który płakał, bo nie chciał zostać sam w szpitalu,
podczas gdy mama koniecznie chciała pójść zapalić. Tylko wymieniliśmy z mężem
spojrzenia.
Wtedy poprosiła nas pani doktor. Uprosiła lekarki z oiomu
dla dorosłych, żeby zabrały Adasia pod respirator. Bez tego nie miał żadnych
szans. Za chwilę minął nas wózek z uśpionym już i zaintubowanym Adasiem, a my
staliśmy w milczeniu, odprowadzając go wzrokiem (nie pozwolono nam iść z
Adasiem, bo ze względu na konieczność skrócenia czasu dotarcia na oiom, lekarze
z Adasiem mieli iść przez blok), po czym wróciliśmy do pustej sali, żeby
spakować jego rzeczy.
OIOM
Kiedy kilka minut później pojawiliśmy się przed oiomem,
okazało się, że nie możemy tam wejść. Intensywna terapia jest specyficznym
oddziałem. Odwiedziny odbywają się w wyznaczonych godzinach, a rodzice nie mogą
przebywać z dzieckiem, zwłaszcza, że był to oddział dla dorosłych. Uzyskaliśmy
tylko informację, że Adaś śpi już pod respiratorem i nakazano nam wrócić następnego
dnia o 13-tej. Upewniliśmy się, że w karcie są nasze numery telefonów i że ktoś
do nas zadzwoni, jeśli stan Adasia by się pogorszył. Usiedliśmy pod drzwiami
oddziału i siedzieliśmy w milczeniu. Ulga, że Adaś nie cierpi, nie dusi się,
była obezwładniająca. Wreszcie zebraliśmy siły i wstaliśmy, by wreszcie
pojechać do dzieci. Była już środa.
Rano nie mogliśmy sobie znaleźć miejsca. My tu, w domu, z
przyklejonymi do nas maluchami, a tam, w szpitalu, samotny, nasz malutki
Adasiek. Uprosiliśmy moją mamę, żeby zadzwoniła na oddział w poszukiwaniu
jakiegoś znajomego lekarza, aby ktoś powiedział nam, co z naszym dzieckiem. Niestety,
lekarz, do którego udało się mamie dodzwonić, jej dawny kolega, nie podniósł
nas na duchu. Wyraził oburzenie, że Adaś w ogóle trafił na oddział i
stwierdził, że dla takich dzieci to tylko opieka paliatywna. Moja mama prosiła,
by pozwolił nam wejść do niego wcześniej, ale usłyszała tylko, że odwiedziny są
możliwe od godziny trzynastej do czternastej. Zgnębiło nas to bardzo, ale wiedzieliśmy
przynajmniej, że Adaś żyje.
Siedzieliśmy na kanapie i po prostu patrzyliśmy przed
siebie zaklinając wolno płynące minuty, gdy zadzwonił telefon. Dzwoniła moja przyjaciółka, również pracująca w
szpitalu. Płakała i krzyczała do słuchawki, że pocztą pantoflową dostała
wiadomość, że jest źle i żebyśmy natychmiast jechali do szpitala. Zerwaliśmy
się błyskawicznie, ekstremalnie przerażeni. Nie traciliśmy czasu nawet na
ubranie się - ja akurat byłam w dresach i t-shircie, więc narzuciłam na to
polar i włożyłam pierwsze napotkane buty, którymi były kozaki na szpilkach - i wybiegliśmy.
Jechaliśmy łamiąc wszelkie przepisy. Ja zupełnie straciłam panowanie nad sobą,
płakałam i krzyczałam, błagając Boga o litość.
Drzwi na oddział intensywnej terapii jak zwykle były
zamknięte. Zadzwoniliśmy dzwonkiem i czekaliśmy, a czas dłużył się w
nieskończoność. Gdy wreszcie ktoś otworzył drzwi, powiedzieliśmy, że chcemy
wejść do synka. „Proszę poczekać, zaraz wyjdzie do państwa lekarz”-
usłyszeliśmy i drzwi na powrót się zamknęły.
Czekaliśmy zatem. To, co wydarzyło się później, wspominam
jak jeden z największych koszmarów. W końcu wyszedł lekarz (ten sam od rozmowy telefonicznej), zmierzył nas
wzrokiem i zapytał o którym pacjencie chcemy rozmawiać. Gdy wymieniliśmy
nazwisko, powiedział obojętnie:
- Ach tak. Cóż, dziecko jest w stanie agonalnym.
Pode mną ugięły się nogi. Mąż zapytał jeszcze:
- To już koniec?...
- Tak, to już koniec. – odpowiedział. – Ma całe płuca
zniszczone przez wirusa, a nie można żyć bez płuc. Na grypę też ludzie
umierają. – dodał.
- Chcemy przy nim być – powiedział Krzysiek, na co znów
usłyszeliśmy sakramentalne „Odwiedziny są od trzynastej” i drzwi się zamknęły.
Żadne z nas nie zdążyło – lub nie miało odwagi – zadać pytania, czy nasz synek
dożyje do tej trzynastej, abyśmy mogli się z nim pożegnać…
Znów siedzieliśmy w milczeniu pod drzwiami oiomu. Wzięliśmy
się za ręce. Mąż dzwonił do rodziny, ściągając wszystkich do szpitala, aby
każdy mógł o tej cholernej trzynastej wejść choć na moment i pożegnać się z
Adasiem. Ja zastanawiałam się nad tym, żeby wejść na oddział wbrew zakazowi, poinformować
personel, że wypisuję dziecko na własne żądanie, a jeśli nie byłoby takiej
możliwości, to zabrać go siłą, odłączyć od tych wszystkich sprzętów i zabrać –
i skoro umiera, to dać mu możliwość odejścia w naszych ramionach, przytulonym
do mamy i taty, a nie w szpitalnym łóżku, samemu wśród obcych ludzi. Nie
liczyły się w tym momencie żadne ewentualne konsekwencje karne. Powstrzymała
mnie jedna jedyna myśl, ostatek nadziei zawsze drzemiący w duszy każdej matki –
jeśli moje dziecko ma jakąkolwiek, choćby absolutnie minimalną szansę, to ma ją
właśnie tam, za tymi drzwiami, pod respiratorem. Siedziałam zatem dalej na
korytarzu, patrząc w milczeniu w te zamknięte drzwi, i tylko łzy spływały mi po
twarzy.
Powoli zaczęli schodzić się bliscy – rodzina i przyjaciele.
Każdy chciał móc wejść choć na moment, aby pożegnać naszego Małego Księcia.
Robiliśmy wszystko, aby móc wejść wcześniej. Każdy, kto znał kogokolwiek w
szpitalu, wisiał na telefonie, błagając o wstawiennictwo, aby ordynator
pozwolił wejść chociaż jednemu z nas. Wszystko na nic, każdy słyszał to samo –
jest regulamin, w regulaminie odwiedziny są od trzynastej.
W pewnym momencie zauważyliśmy księdza, zmierzającego w stronę
oiomu. Podbiegliśmy do niego i poprosiliśmy o udzielenie Adasiowi sakramentu
Namaszczenia Chorych. Ksiądz zgodził się, wszedł na oddział, po czym wrócił za
moment i powiedział, że możemy wejść do synka na czas udzielania sakramentu.
Śpiesznie podążyliśmy za nim, ściskając się za ręce. Mieliśmy za chwilę choć na
moment zobaczyć naszego synka, móc go pogłaskać po rudej czuprynce! Jest. W
rogu sali, pełnej nieprzytomnych chorych, leżał nasz maleńki synek. Był
nieprzytomny, bledziutki, wymęczony, a respirator podnosił w regularnym,
nienaturalnym tempie jego klatkę piersiową. W okolicy obojczyka miał założony
wlew centralny, w nóżkach i rączkach wenflony, na klatce piersiowej elektrody
mierzące pracę serca. Całe jego małe ciałko, i tak ginące w dużym, szpitalnym
łóżku, spowijała plątanina kabelków. Na monitorze wyświetlała się saturacja w
okolicach 70-ciu. Wymieniliśmy z mężem spojrzenia – tak niska! Dużo później
dowiedziałam się, że niewiele wcześniej stan Adasia naprawdę był dużo gorszy. Rano
respirator ustawiony na 100% tlenu utrzymywał saturację jedynie na poziomie
kilkunastu procent tlenu we krwi (przy normie około 95-99%), a czasie zabiegów
saturacja spadała do 3%.
Ksiądz udzielił Adasiowi sakramentu, po czym odszedł,
zostawiając nas jeszcze przez moment przy synku. Oboje płakaliśmy, głaszcząc
Adasia, całując i zaklinając, by walczył, że jeszcze trochę, a wróci z nami do
domu. Personel dał nam jeszcze chwilkę przy Adasiu, po czym musieliśmy wyjść,
aby znów czekać na tą trzynastą.
W drzwiach minęliśmy się z lekarkami z pediatrii, które
przyszły się dowiedzieć o stan Adasia. Z niecierpliwością czekaliśmy, aż wyjdą
i powiedzą nam cokolwiek. Nie miały najlepszych wieści, ale nie były
przynajmniej tak kategoryczne w ocenianiu stanu Adasia. „Jest źle, ale odrobinkę
lepiej niż rano. Wciąż żyje, a póki żyje, trzeba mieć nadzieję. Trzeba się
modlić” – te słowa, mimo że nie były żadną obietnicą poprawy, dodały nam sił.
Jestem tak bardzo wdzięczna tym lekarkom. Podczas Adasiowego pobytu na oiomie bardzo
często przychodziły, dowiadywały się o jego stan, konsultowały Adasia i
podtrzymywały nas na duchu.
Wreszcie nadeszła trzynasta. Drzwi otworzyły się i mogliśmy
wreszcie wejść do synka. Siedzieliśmy przy nim i trzymaliśmy go za rączki. Po kolei, pojedynczo wchodziła też do Adasia rodzina i przyjaciele - każdy choć przez moment chciał go ucałować i pogłaskać rudy łepek. Każdemu łzy spływały po twarzy i każdy prosił go tylko o jedno - "Walcz!".
Wyznaczona przez regulamin godzina minęła bardzo szybko. Udaliśmy jednak, że
nie widzimy zegara, a panie pielęgniarki udawały, że nie widzą nas. W ramach
milczącego sojuszu przyniosły nam nawet taborety.
Adaś w naszej obecności zaczął się bardzo poprawiać. Nie
było już śladu po porannych tak drastycznych spadkach saturacji. Synek bardzo
się starał utrzymywać ją na poziomie powyżej 90%. Zauważyliśmy, że Adaś
błyskawicznie stał się ulubieńcem całego personelu i na brak zainteresowania i
czułości naprawdę nie mógł narzekać. Jednej z pielęgniarek zawdzięcza w ogóle tę
swoją małą szansę, którą tak potem wspaniale wykorzystał – jak słyszeliśmy, w
obliczu różnicy zdań z szefostwem wybłagała ona podanie leków zwiotczających,
dzięki którym Adaś wreszcie przestał rozpaczliwie kłócić się z rurką i pozwolił
respiratorowi zadbać o swoją saturację. Późniejsze wyzwania, stawiane przed
Adasiem przez ordynatora, wyszły mu na zdrowie i ostatecznie pozwoliły wrócić
na własny oddech – ale w tamtej chwili Adaś potrzebował przede wszystkim
odpoczynku.
Siedzieliśmy przy Adaśku, aż nadeszła noc i musieliśmy go
opuścić. Odwlekaliśmy tę chwilę w nieskończoność. Wtedy poznaliśmy kolejną
wspaniałą osobę – pewną anestezjolog, która akurat była na dyżurze. Nigdy nie
zapomnę rozmowy z nią. Podczas gdy jeszcze kilka godzin temu trwała dyskusja,
czy w ogóle warto ratować Adasia ze względu na fakt, że jest niepełnosprawny i
że jego wada i tak skazuje go na śmierć (dyskusja całkowicie poza nami, rodzicami,
niestety. Wiemy o niej tylko z poskładania zasłyszanych półsłówek), ta pani
doktor, jakby odpowiadając na niezadane przez nas pytanie, zapewniła nas, że
ona nie wartościuje życia ludzi, kto zasługuje by żyć, i że będzie walczyć o Adasia tak samo, jak walczyłaby
o zdrowe dziecko. Podała nam swój numer telefonu, żebyśmy w chwilach niepokoju
mogli dowiedzieć się o wieści i w dobrotliwy sposób odprawiła nas do domu,
delikatnie przypominając nam, że mamy jeszcze dwoje dzieci. Też nie dała nam
nadziei, nie obiecywała cudów – ale podchodząc ze zrozumieniem do naszego bólu,
z szacunkiem do Adasia i z ogromną empatią wychodząc naprzeciw naszemu
strachowi, sprawiła, że opuszczaliśmy oddział spokojni i pełni wiary w to, że
nasze dziecko jest bezpieczne. Tej nocy, po uspokajającym telefonie do pani
doktor, spaliśmy naprawdę spokojnie.
Od następnego dnia Adaś poprawiał swój stan z godziny na
godzinę – to Wam zresztą opisywałam w miarę na bieżąco. Cały jego
trzytygodniowy pobyt na oiomie zlewa nam się teraz w jedno. Z tej masy
wyróżniają się tylko poszczególne dni – dzień, w którym po raz pierwszy Adaś
był przytomny, dzień, w którym pierwszy raz sam oddychał przez dwie godziny,
czy dzień, w którym z ogromnym zaskoczeniem zastałam Adasia rozintubowanego, na
własnym oddechu.
Adaś pierwszy raz przytomny
Adaś wreszcie rozintubowany...
... i zdjęcie jego parametrów,
zrobione trzęsącymi się ze wzruszenia rękami
zrobione trzęsącymi się ze wzruszenia rękami
Z tego morza cierpienia wyróżniają się też wyspy prawdziwej dobroci i
życzliwości, której doświadczyliśmy i my, i Adaś. Wyspy, których było tak dużo,
że utworzyły ląd, który nie pozwolił nam zatonąć. To były uśmiechy
pielęgniarek, każde życzliwe słowo ich, lekarzy czy salowych, każdy gest czułości
personelu wobec Adasia, dobiegające z sali dźwięki melodyjki z ukochanego misia
Adasia, podczas gdy synek był odsysany, każde skręcenie parametrów respiratora,
kontakt telefoniczny ze wspaniałą panią doktor, odwiedzanie Adasia przez
lekarkę z pediatrii, możliwość przyniesienia Adasiowi wspomnianego misia, a
potem też jego kocyka i ulubionej podusi, pozwolenie na pokremowanie pleców
swojemu dziecku, zachowanie księdza z naszej parafii, który dowiedziawszy się o
stanie Adasia, obdzwonił osoby, które miały zamówione msze, z prośbą by je
przesunąć, aby jak najszybciej móc odprawić mszę o uzdrowienie Adasia… Nie
wiem, jak Adaś to robi, ale zdecydowanie ma dar przyciągania do siebie
wspaniałych ludzi!
PEDIATRIA
Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym Adaś pożegnał oddział
intensywnej terapii i przeprowadził się na pediatrię. Tam został również
ogromnie ciepło powitany i przez większość czasu przyjmował wizyty uradowanych
z jego „cudownego ozdrowienia” pielęgniarek. Gdy tylko Adaś trafił pod moje
rządy, wraz z jedną z pań pielęgniarek zdecydowałyśmy o postawieniu przed nim
kolejnego wyzwania – i odstawiłyśmy tlen. Dzielny chłopak zareagował na to
jedynie kilkuprocentowym spadkiem saturacji, którą dzielnie trzymał na poziomie
około 95%.
Pierwszy raz od miesiąca bez tlenu!
Z radością patrzyłam, jak synek pozbywa się też kolejnych rurek –
cewnika, tlenu, aż wreszcie i wkłucia centralnego. Patrzyłam na to i myślałam
wciąż o słowach, którymi przywitała nas na pediatrii zaprzyjaźniona pani doktor
– „Teraz to już myślcie o domu”. Myślałam więc intensywnie i skutecznie – bo,
jak już wiecie, dwa dni po przeprowadzce na pediatrię mogłam zapakować synka w
samochód i zawieźć do domu…
DOM!!!
Teraz Adaś radzi sobie całkiem nieźle. Walczy niestety
jednak wciąż z dusznością, która najprawdopodobniej pozostała mu po długotrwałej
intubacji. My walczymy wraz z nim, inhalując go, oklepując, podłączając tlen i
znów dyżurując nocami na kanapie w salonie. Jednak towarzyszy nam w tym ogromna
radość, że możemy nadal przytulać naszego synka, pogłaskać jego rudą główkę,
ucałować małe paluszki. Że znów możemy snuć plany na jutro.
Nie umiem wprost wyrazić naszej wdzięczności wszystkim
osobom, które pomogły nam i Adasiowi w tym okropnym czasie – dziękuję walczącym
o niego lekarzom i pielęgniarkom, jak i pocieszającym dobrym słowem salowym; przyjaciołom
i rodzinie, zajmujących się naszym
domem, dziećmi i zwierzętami; wszystkim modlącym się za Adasia. Tylko dzięki
Wam przetrwaliśmy ten czas. Tylko dzięki Wam znów możemy się śmiać. Dziękuję!
Macie niesamowitą siłę. Podziwiam was za to, że potrafiliście się odnaleźć w tak trudnej sytuacji. Adaś to też wojownik, nie odpuszcza, jak rodzice :)
OdpowiedzUsuńDzielniacha z niego :)
UsuńPozdrowienia!
Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić co przeszliście. Adaś to Wielki Mały Książę, który pokonał niezłą BESTIĘ. Urok Adasia niewątpliwie działa na inne osoby, ale to przede wszystkim Wasza zasługa - mega poświęcenie dziecku (jak podałaś na przykładzie matki idącej na papierosa-nie każdy się poświęca) i miłość do synka, powoduje, że Wam aż chce się pomagać. Ściskam Was i mocno całuję Adasia Dzielnego Księcia.
OdpowiedzUsuńTakich przeżyć nie życzę nikomu. Niestety, będziemy musieli przez to przejść jeszcze co najmniej raz.
UsuńA z tą panią od papierosa chodziło mi bardziej o to, że opanowała mnie wówczas dzika zazdrość, że jej dziecko żyje i zarazem ogromny żal, że nie docenia tego, co ma. Założyłam bowiem, że chłopczyk jest generalnie zdrowy, tylko z jakąś niewielką infekcją i że jego życie nie jest w żaden sposób zagrożone. Ale w sumie masz rację, to mogło być zupełnie inaczej.
Nie chciałam oceniać tej mamy. Poczułam tylko taką ironię współistnienia. Tu umiera mały chłopczyk, za kilka metrów dalej ważne jest wyjście na papierosa.
W "Kwiecie kalafiora" Musierowicz (ukochanej książki mojej nastoletniości) jest taka scena, w której Gabrysia Borejko odwiedzając chorą mamę, zastanawia się, jak ludzie mogą się śmiać przechodząc obok szpitala. To, co poczułam, było podobne - poza tą zazdrością i żalem takie ogromne zdumienie, że świat się nie zatrzymał, że parę metrów od nas trwa spór w kwestii wyjścia na papierosa. Jest taki wiersz Szymborskiej "Pogrzeb", idealnie to oddaje:"Ja tędy, my tam".
Wisława Szymborska "Pogrzeb"
„tak nagle, kto by się tego spodziewał”
„nerwy i papierosy, ostrzegałem go”
„jako tako, dziękuję”
„rozpakuj te kwiatki”
„brat też poszedł na serce, to pewnie rodzinne”
„z tą brodą to bym pana nigdy nie poznała”
„sam sobie winien, zawsze się w coś mieszał”
„miał przemawiać ten nowy, jakoś go nie widzę”
„Kazek w Warszawie, Tadek za granicą”
„ty jedna byłaś mądra, że wzięłaś parasol”
„cóż z tego, że był najzdolniejszy z nich”
„pokój przechodni, Baśka się nie zgodzi”
„owszem, miał rację, ale to jeszcze nie powód”
„z lakierowaniem drzwiczek, zgadnij ile”
„dwa żółtka, łyżka cukru”
„nie jego sprawa, po co mu to było”
„same niebieskie i tylko małe numery”
„pięć razy, nigdy żadnej odpowiedzi”
„niech ci będzie, że mogłem, ale i ty mogłeś”
„dobrze, że chociaż ona miała tę posadkę”
„no, nie wiem, chyba krewni”
„ksiądz istny Belmondo”
„nie byłam jeszcze w tej części cmentarza”
„śnił mi się tydzień temu, coś mnie tknęło”
„niebrzydka ta córeczka”
„wszystkich nas to czeka”
„złóżcie wdowie ode mnie, muszę zdążyć na”
„a jednak po łacinie brzmiało uroczyściej”
„było, minęło”
„do widzenia pani”
„może by gdzieś na piwo”
„zadzwoń, pogadamy”
„czwórką albo dwunastką”
„ja tędy”
„my tam”
Patrycjo, doskonale Cię rozumiem z tym niedocenianiem. Ludzie mający zdrowe dzieci nawet nie wiedzą jaki skarb mają w domu i nie chce im się nawet w najmniejszym stopniu poświęcić dziecku (bo co to jest ten papieros w porównaniu do poświecenia i podporządkowania całego życia choremu dziecku). Często sama łapię się na tym, że tak myślę, ale gdy za bardzo zaczynam narzekać nad pracą z synkiem autystycznym to wtedy myślę o Was, ze mimo, że Adaś jest wymagającym i pracy i nakładów finansowych i macie jeszcze dwójkę dzieci to nie narzekacie i pchacie ten ciężar do przodu z uśmiechem na ustach.
UsuńJestem również fanką Małgorzaty Musierowicz.
A ostatnie wersy wiersza oddają całą prawdę.
Pati Kochana, odkurzyliście nam dawny film... dawny czasem, ciągle bliski emocjami, bo łez nie mogliśmy powstrzymać czytając o pewnych spostrzeżeniach, które nagle przychodzą (cmentarz); surowych słowach, które powinny nie istnieć (agonalny etc.), o pewnych decyzjach-katach, które nie wiadomo skąd coś nam mówi, że je trzeba podjąć (powierzenie siły sprawczej gdzieś Tam)... I najważniejsze - ta nieodgadniona, najgłębsza, najsilniejsza iskra nadziei i siły, napędzające się nawzajem - co pchają ten mózg ponad fakty, ponad diagnozy, ponad pytanie "jak my daliśmy/dajemy/damy radę?"; co tłoczą serca nie tyle samą rodzicielską miłością, co heroicznym przekonaniem - nasz abonament na "wypożyczenie z Nieba" jest najpiękniejszym darem jaki mogliśmy sobie wyobrazić... Chcemy go przedłużyć - ile Bóg pozwoli! I niech pozwala! Niech daje uśmiech! Niech daje spokój! Niech daje szczęście - w komplecie! :-) :-* Jesteśmy z Wami (choć czasem po cichutku) i gratulujemy tak przedzielnego Synka! Na pewno ma swojego własnego Anioła Stróża, ale myślę, że taki jeszcze jeden macza paluszki w tym, by był szczęśliwy W DOMU! ;-) Ściskamy Was mocno i gorące ucałowania dla Bohatera!
OdpowiedzUsuńNapisałam Wam już w mailu, ale tu powtórzę - nie wątpię, że pewien mały anielski kumpel Adasia porządnie tu zadziałał :) Uściski ślę!
UsuńZupełnie nie wiem co napisać... czytałam i łzy kapały.. niemogłam razem z Adasiem spokojnie oddychać z emocji.. Przeszliście istny koszmar, cudownie, że tak to się skońcyło, nie mniej jednak, wspomnienia, przeżycia trudne :(
OdpowiedzUsuńOgromne szczęście w całym tym nieszczęściu, że trafiliście na tyle cudownych osób z personelu medycznego, bo jakby każdy taki był, jak wspomniany lekarz... to aż nie chcę myślec. Nóż w kieszeni mi się otwierał, jak czytałam o tym w smsie, czytając post, otworzył mi się poraz kolejny...niepojęte to dla mnie.
To prawda, lekarze i pielęgniarki (a także salowe), z którymi mieliśmy kontakt, zarówno na oiomie, jak i na pediatrii, byli po prostu wspaniali, pełni ciepła, zrozumienia i empatii. To nam ogromnie pomogło.
UsuńA gwoli sprawiedliwości, to w dużej mierze tamtemu lekarzowi zawdzięczamy Adasia bez respiratora. To on bowiem stawiał przed Adasiem wyzwania, nie pozwalał mu spocząć na laurach i zmuszał do wysiłku. Za to jesteśmy mu bardzo wdzięczni, mimo że tamten dzień pozostanie jedną z moich największych traum. Nic nie jest czarno-białe.
Mieliście dużo szczęścia w tym wielkim nieszczęściu, naprawdę.
UsuńA z lekarzem, dobrze, że tak to się potoczyło, wyzwania wyzwaniami, ale na szczęście były inne Anioły wokół Adasia, które pilnowały tych wyzwań.