Szmer głosów, nastrój wyczekiwania jest niemal fizycznie
wyczuwalny. Jeszcze płoną jasne światła. Dzwonek pierwszy, drugi. Gwar powoli
cichnie. Trzeci dzwonek rozcina zapadającą już ciszę. Z wolna zapada ciemność. Oczy
wszystkich utkwione są w miękkiej płachcie materiału, która już za chwilę
otworzy nam drzwi do zupełnie innego świata...
Znacie to, prawda? Tę jedyną w swoim rodzaju atmosferę
pełnego emocji oczekiwania na rozpoczęcie spektaklu. Uwielbiam teatr. Nie
jestem koneserem, mój odbiór jest bardzo intuicyjny, ale to nie zmienia faktu,
że mogłabym chodzić do teatru codziennie.
Niestety, brak możliwości przewidzenia Adasiowego dobrostanu
z wyprzedzeniem na tyle znacznym, by zdążyć zarezerwować bilety oraz mało
możliwości zostawienia wieczorami naszej wesołej gromadki komukolwiek, od kilku
lat skutkują przymusową abstynencją teatralną, nad czym oczywiście boleję.
Już jakiś czas temu jednak przyszedł mi do głowy pomysł, aby
połączyć przyjemne z pożytecznym, zabrać czeredę i zacząć wizytować Teatr Lalki.
Po przeanalizowaniu repertuaru, w którym wszystkie przedstawienia skierowane
były dla dzieci w wieku >3 lata, zwątpiłam jednak w słuszność mych zamiarów
i postanowiłam odłożyć je na rok co najmniej.
Tymczasem z pomocą mym marzeniom przybył czysty przypadek.
Pawełkowa ex-niania, Lala, (ta od śpiewanego prezentu dla Adasia, pamiętacie?)
zaprosiła nas na koncert dla dzieci, na którym śpiewała piosenki z bajek.
Niepokoiliśmy się troszkę, czy Alusia wytrzyma prawie godzinę. Jednak przez
wzgląd na Lalę postanowiliśmy pójść i na wypadek konieczności nagłej ewakuacji
po prostu usiąść blisko wyjścia.
Nasze obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Koncert był
bardzo przemyślany, piosenki przeplatane były zabawami i konkursami, a Lala
śpiewała przepięknie. Oba nasze maluchy (chory Adaś został wówczas w domu) były
oczarowane, bez większych trudności weszły z innymi dziećmi na scenę, biły brawo
i podśpiewywały znajome fragmenty.
Po tym sukcesie nic już nie mogło mnie powstrzymać.
Zarezerwowałam bilety na pierwsze możliwe przedstawienie w Teatrze Lalki - i
zaczęło się pełne emocji wyczekiwanie.
Wreszcie nadszedł ten dzień – bardzo dla mnie emocjonujący, bo oto moje
pociechy miały pierwszy raz w życiu posmakować czegoś, co dla mnie jest bardzo
ważne i byłam ogromnie ciekawa ich reakcji.
Oczywiście, nie obyło się bez wpadek, bowiem szykując
dzieciom eleganckie ubrania skonstatowałam ze zdumieniem, że cała moja trójka
ma na spółkę jedną białą koszulę... Z pozostałych bowiem albo wyrośli, albo
doprowadzili je do takiego stanu, że nie nadawały się już do publicznej
ekspozycji (jestem niestety dość beztroską mamą, przedkładającą radość i
kreatywność dzieciaków nad czystość ubranek, na czym te ostatnie zdecydowanie
cierpią). Po przekopaniu przepastnych głębin szaf i worków z napisem „za duże
ubranka” udało się na szczęście jednak skompletować trzy galowe zestawy.
Wyszykowani i eleganccy dotarliśmy do przybytku Sztuki. Teatr
bardzo miło nas zaskoczył, ponieważ nie napotkaliśmy absolutnie żadnych barier
architektonicznych. Podjazd na schodach, choć wizualnie pamiętał zamierzchłe
czasy, perfekcyjnie spełniał swoją funkcję. Nie było też żadnych problemów z
wejściem z wózkiem na salę ani z ustawieniem wózka tak, by nie przeszkadzał
innym i zapewniał komfort odbioru naszemu Księciu.
Przedstawienie było wspaniałe - „Jaś i Małgosia” w wersji
wierszowanej, pozbawionej drastyczniejszych szczegółów i wzbogaconej o morał –
i sądząc po reakcjach nieletniej publiczności zdobyło serca widzów.
A jak nasza trójeczka? Cóż. Adaś, jak to Adaś, zaprezentował
luzik w najlepszym wydaniu i usnął niedługo po rozpoczęciu akcji.
Pawełek, nasza „emocjonalna nitrogliceryna”, nie zdzierżył scen ze
straszną czarownicą (swoją drogą, robiących wrażenie – ciemno, dymy i
stroboskopowe błyski) i w towarzystwie taty zdecydował się opuścić widownię. Słodziak
skarżył się potem, że bał się trochę „Babci Jadzi” albo „Babci Czarownicy” – a gdy
go poprawiliśmy, że to nie żadna babcia, tylko Baba Jaga, stwierdził z
oburzeniem, że to tak nieładnie i że on będzie mówić po swojemu ;)
A Alusia, o której wytrzymałość wszyscy się obawialiśmy,
okazała się wielką miłośniczką teatru. Przesiedziała niemal bez ruchu całe
przedstawienie, całą swoją osóbką bez reszty zaangażowana w to, co się działo na
scenie. Do rzeczywistości wróciła dopiero wówczas, gdy kurtyna opadła, na nowo
zapłonęły światła i przebrzmiały ostatnie oklaski. Odwróciła wtedy do mnie zaróżowioną
z emocji buzię, wołając: „Jeszcze raz!”. No i niestety – w momencie, gdy
dowiedziała się, że tu nie ma możliwości przewinięcia i obejrzenia jeszcze raz,
popłynęły łezki i trochę trwało, zanim udało nam się ją pocieszyć.
Zgodnie jednak uznaliśmy sobotnie wyjście za bardzo udane.
Na gorącą prośbę Alicji, w tę sobotę czeka nas powtórka z rozrywki, na co wszyscy
w sumie czekamy z niecierpliwością. Nie wiem jednak, czy uda się wszystkich
zadowolić – Ala dopytuje, czy będzie wilk (jakoś bardzo jej przypadł do gustu),
Paweł upewnia się, czy nie będzie „Babci Jadzi”, a Adaś? Tutaj to ja mam
nadzieję, że nie zaśnie i jakoś zareaguje na spektakl. A jeśli znów nie będzie
reakcji? Cóż, pocieszam się myślą, że przecież nie wiemy, jakie myśli i uczucia
kłębią się w tej rudej główce i skoro nie wiem, to równie dobrze mogę założyć,
że Adasiowi podobają się te wyjścia, tylko nie umie nam tego okazać (a że niewątpliwie potrafi okazać, co mu się nie podoba, to przynajmniej tego się nie
obawiam).
A poza tym – to tak
przyjemnie móc wreszcie wyjść razem, całą rodziną. Móc wspólnie wybrać się do
teatru, a potem na rurki z kremem, nie zabierając – jak kiedyś – całego osprzętu
w postaci koncentratora tlenu, ssaka, sond, worka ambu i pulsoksymetru. Wrzucić
do torby tylko chusteczki i pampersy, posadzić Adasia na wózku, maluchy wziąć
za rączki i ruszyć z całą trójką, aby odkrywać piękno świata.
"Czemu nie mogę jeszcze raz???"
Ala wciąż niepocieszona i Śpiący Królewicz
Aaaale super :) Mina Ali przepiękna :) skad ja znam to skupienie przeplatane z małym fochem ;)
OdpowiedzUsuńAle żeś narobiła smaka, nie tylko na taki wypad, ale i na terurki z kremem :)
ściskam goraco
No cóż - to trzeba odrobić zaległą "pracę domową" i odwiedzić pewne nadmorskie miasteczko, to obiecuję zapewnić i teatr, i rurki z kremem (a są naprawdę pyyyyszne!). Co Wy na to, hmmm? :)
UsuńHmmm :) No kusisz niesamowicie i jeszcze te rurki w tym wszystkim, ach no :) :)
UsuńMusimy w końcu wziąć się w garść i naprawdę za to odrabianie prac domowych się zabrać ;)
buziole posyłam, największy jak zawsze do Adaśka :*
Apropos brudzenia się.
OdpowiedzUsuńMoja córeczka, która jest uczulona dość mocno na trawę, wpadła w raz z siostrą i kuzynem na genialny pomysł zjeżdżania na tyłku ze skarpy - efektem była wysypka od stóp po szyję oraz białe spodenki z przeuroczymi zielono-szarymi brudami. Na moje utyskiwania: Co ci do łba styrzeliło, przecież wiesz, że jesteś uczulono! Jak ja te spodnie dopiorę! A jeszcze mąka ziemniaczana się skończyła! Moja latorośl z błogim uśmiechem stwierdziła: Warto było!
Rewelacja! I chyba miała rację z tym "warto było!", prawda? :)))
UsuńRewelacja, cieszę się że udało się Wam wyrwać z domu i zrobić dzieciakom frajdę :)
OdpowiedzUsuń