Kiedyś spotkałam się z twierdzeniem, że mamy są najbardziej zorganizowanymi i sprawnymi logistycznie pracownikami, bo doskonałe szkolenie w tym zakresie zapewniają im dzieci.
To twierdzenie sprawdza się i u nas, z rozszerzeniem na tatę oczywiście.
Kto zawiaduje organizacją taką, jak rodzina mniej lub bardziej wielodzietna, ten wie, co mówię.
A jak jest u nas?
Do ogarnięcia mamy:
- Pawełek z jego przedszkolem. Przywózka około 8.00, wywózka przed 15-tą.
- potem Alutek i jej drzemeczki - córa musi znaleźć się w domu przed 12-tą i uziemia jednostkę rodzicielską do około 15-tej. O czasie potrzebnym na aranżowanie atrakcji odpowiednich dla wszechstronnego rozwoju niespełna dwuletniej pannicy nie wspomnę.
- dalej Adaś i jego rehabilitacja, kawałkująca nam dni na nie pasujące do niczego odcinki - w poniedziałki od 9.00 do 11.00, we wtorki od 9.00 do 11.00 i od 13.00 do 14.00, w środy od 11.00 do 14.00 i od 17.00 do 18.00, w czwartki od 9.00 do 10.00 i od 17.00 do 18.00 i w piątki od 9.00 do 10.00 i od 13.00 do 14.00
- no a że żyć z czegoś trzeba to do tego jeszcze w sumie trzy w miarę stałe prace (jedna ja, dwie mąż), z czego dwie nieregularne (co z jednej strony jest fajne, bo pozwala na elastyczność, a z drugiej nieustanie wymaga gimnastyki logistycznej) plus czasowe zlecenia. Dodatkowe utrudnienie jest takie, że czasem dzielimy miejsce pracy, więc czynić musimy dodatkowe ustalenia, aby nie wchodzić sobie wzajemnie w paradę.
- i last but not least wieczne wyrzuty sumienia, czy nie za mało czasu poświęcamy dzieciom, co powoduje nieustanne kreślenia godzin pracy w kalendarzu (a w konsekwencji rosnący debet na koncie).
O psach, kotach, domu, czy tzw. "czasie dla siebie" nawet nie piszę.
Całe szczęście, że mamy do pomocy zmotoryzowaną i przeszkoloną medycznie nianię, która jest w stanie ogarnąć czasem część kwestii Adasiowej, a czasem Alusiowej.
Kalendarze, terminarze, ciągłe smsy i telefony w celach logistycznych rządzą naszym życiem. A i tak w szale dbania o przysłowiową sytość wilka i całość owcy zdarzają nam się takie kwiatki, jak ostatnio...
Poniedziałek. Siedzę w pracy, pewna i spokojna, bo skrajne dzieci (Ala i Adaś znaczy) pod troskliwą opieką niani, Adasiowe rehabilitacje na dany dzień odhaczone, a Pawełek w przedszkolu. A tu nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na mnie świadomość, że coś tu się nie zgadza, bo pracę sobie rozpisałam do 18-tej, z nianią jestem umówiona do 15-tej, Pawła przedszkole otwarte do 16.30 (a poza tym nie uprzedziliśmy go, że miałby zostać dłużej, niż do codziennego "po zupce"), a mąż "ustawowo" w pracy do 18-tej. Zatchnęło mnie całkowicie i na chwilę straciłam grunt pod nogami, a potem... cóż, złapałam za telefon i zaczęłam szukać ratunku. Tym razem pomocną dłoń podał brat.
Takie sytuacje zdarzają się nam coraz częściej. Ciągła gonitwa pod dyktando kalendarza, niemożność zrobienia jednego kroku bez uzgodnienia go z co najmniej kilkoma innymi kalendarzami. I gdy wieczorem wreszcie odkładam kalendarz, przypomina mi się stary dowcip (wydźwięk teoretycznie polityczny, ale dla mnie ma też inny, czasowo-gonitwowy wymiar):
Profesor egzaminuje studentkę.
- Która partia rządzi obecnie?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor lekko się zdziwił, bo pytanie łatwe, ale że ma dobry dzień to pyta dalej:
- A kto jest obecnie premierem Polski?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor coraz bardziej zdziwiony, ale nie chce oblać dziewczyny, więc pyta dalej:
- A kto jest prezydentem Polski?
- Nie wiem - odpowiada studentka. Profesor już się zdenerwował:
- Jak można tego nie wiedzieć?!? Przecież to podstawowa wiedza!!! Skąd pani w ogóle jest???
- Z Bieszczad - odpowiada studentka. Profesor zamilkł. Patrzy na studentkę i patrzy, a po chwili mówi do siebie:
- Ech, a może by rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady...?
Ja jadę. Kocham te góry i mam do nich ogromny sentyment.
OdpowiedzUsuńSuper, to jedziemy razem :) Pamiętasz, Olga, nasze obozy? Ech...
UsuńNo chyba stąd ten sentyment. Co prawda w te wakacje musimy "dokończyć" Góry Stołowe, ale następne na 100% będą Bieszczady.
OdpowiedzUsuń