Kiedy byłam nastolatką, pociągały mnie wszelkie poradniki motywacyjne. Niczym dwulatek wierzyłam, że jak się bardzo uprę, to osiągnę wszystko, co sobie wymarzyłam. Ściany mojego pokoiku wyklejone były płachtami papieru, na których starannie wykaligrafowałam moje CELE. I naprawdę wierzyłam, że wystarczy tylko bardzo się postarać, a wszystkie z nich będą w zasięgu moich możliwości.
Potem niby mi to przeszło, ale jednak nie tak do końca. Nadal mam w sobie dziecięce marzenie o omnipotencji i naiwną wiarę w możliwość zakrzywiania czasoprzestrzeni. Wiara ta bywa brzemienna w skutki, gdy po raz kolejny walczę z frustracją, bo okazuje się, że "nie-da-się" zrealizować tego, co w moim niepoprawnym optymizmie sobie zaplanowałam.
A czego "nie-da-się"?:
- być na 100% mamą każdego z trojga dzieci, w tym jednego wymagającego baaaardzo dużo czasu i opieki,
- na 100% "mamą Adasia", jeżdżącą na wizyty po całej Polsce, śledzącą nowinki terapeutyczne w internecie, samodzielnie prowadzącą codzienną terapię wzroku, masaże, pionizacje, ćwiczenia karmienia, dowożącą dziecko na kilka terapii dziennie i piszącą bloga;
- na 100% troskliwą i czułą żoną, oglądającą wraz z mężem kolejnego "Dr Who" w celu pielęgnowania wspólnych zainteresowań (no dobrze, nie tylko dlatego);
- na 100% rozwijać się zawodowo, robić szkolenia, kursy, certyfikaty, jakiś doktorat, bo czemu nie?,
- na 100% być zaangażowaną w pracę, dostępną także popołudniami i w weekendy, bo tak wszystkim najlepiej pasuje, i najlepiej do 22-giej, bo wtedy wszyscy są po pracy,
- na 100% zaangażowaną społecznie, bo zawsze trzeba komuś pomóc,
- na 100% dobrą panią domu, mającą porządek w szufladach i niedziele pachnące ciastem;
- na 100% zadbaną kobietą, mającą czas i na fryzjera, i na kosmetyczkę, nie żałującą pieniędzy na nową bluzkę i wrzucającą do samochodu kilkunastokilogramowy wózek zadbanymi dłońmi z długimi paznokciami z francuskim manikiurem;
- na 100% odpowiedzialną właścicielką zwierzyńca, codziennie znajdującą czas na długie spacery po okolicznych łąkach, codziennie szczotkującą psy i koty, ćwiczącą ich umiejętności i przygotowującą im pełnowartościowe, domowe jedzenie albo inne BARF, zamiast wrzucać do misek gotową, suchą karmę.
O takich drobiazgach, jak koniecznie czysty samochód, czas dla przyjaciół, czytanie poezji lub dzieł filozofów wieczorami, orientowanie się w najnowszych trendach światowego kina niekomercyjnego albo jeżdżenie na drugi koniec Polski na wartościowe spektakle teatralne nawet nie wspomnę (ale wiem, kim był Grotowski, uff ;)).
Dlaczego to piszę? Bo wiosna przyszła, lasy i łąki wzywają, wracają marzenia o aktywnym spędzaniu czasu, wspólnych wycieczkach rowerowych i wyprawach w nieznane, a moje dzieci i psy siedzą tylko w niewielkim ogródku za domem (dobrze, że mamy ten ogródek). I "nie-da-się" inaczej, bo Adaś wciąż jeszcze chory i "leży w łóżeczku", a ja zerkając na dzieci przez otwarte drzwi balkonowe stukam na komputerze opinię do pracy, jak zwykle taką "na wczoraj" (i ten wpis w momentach nasilenia frustracji).
I tak sobie myślę, że może i nauczyłam się osiągania celów. Ale to, czego się jeszcze muszę nauczyć, to umiejętność wybierania tego celu, a przede wszystkim odpuszczania sobie tego, co nie jest na szczycie listy. Chyba kupię sobie na ten temat jakiś poradnik ;)))
PS. A pamiętacie, że jutro 23-ci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.